W opisach salonów dziewiętnastego stulecia pojawia się bardzo szczególna zabawa polegająca na tym, że zaproszonemu artyście goście zadają tematy, a on improwizuje. Zabawa ta dotyczyła artystów dwóch dyscyplin: poezji i muzyki. Poeci i wirtuozi na życzenie gości improwizowali wiersze albo też wykonania wariacji na temat, który często losowano, by zwiększyć siłę zaskoczenia. O ile mnie pamięć nie zawodzi, w liście pewnego szlachcica jest często cytowane i bardzo zabawne zdanie o tym, jak uczestniczył on w takim spotkaniu, na którym Mickiewicz oraz Chopin improwizowali i – jak pisze autor listu – było nudno.
Coraz częściej w moim życiu konferencjonisty czuję się podobnie jak artyści przed blisko dwoma wiekami. Zgadzam się publicznie improwizować na temat, który jest mi zadany i wprawdzie czynię to prozą, a nie wierszem, ale mam wrażenie, że przeżywam emocje, które nie mogły im być obce, kiedy brnęli w kierunku zamierzonego zakończenia niepewni, czy utwór się zgrabnie poskłada, czy też popęka przed końcem. W wypadku myśli, która wolno się toczy, niebezpieczeństwo jest takie, że pod koniec sam sobie zaprzeczę albo też że dojdę do wniosku, z którym całkowicie się nie zgadzam, co w wypadku wystąpień czynionych w pierwszej osobie jest nieszczęściem, podczas kiedy w strukturze dramatycznego utworu bardzo często postaci, dla których piszę dialogi, mówią rzeczy, z którymi głęboko się nie zgadzam. (Mam właśnie za sobą taki utwór napisany dla Teatru Telewizji, w którym z masochistyczną satysfakcją wkładam w usta niewidocznych na ekranie reżyserów myśli zaczerpnięte z najgłupszych recenzji, jakie ostatnio zdarzyło mi się czytać).
Ten wstęp ma posłużyć jako usprawiedliwienie mych wywodów na temat, o którym wiem niewiele, ale nie tak dawno na jednym z polskich uniwersytetów wygłosiłem improwizowane wystąpienie dochodząc do wniosków, z którymi wprawdzie się zgadzam, ale które były i dla mnie zaskoczeniem.