Archiwum Polityki

Antybuntownik

Rozmowa z Lasse Hallstromem, szwedzkim reżyserem filmowym, autorem „Kronik portowych”

Od dziesięciu lat mieszka pan i pracuje w Nowym Jorku. Za hollywoodzkie pieniądze robi pan europejskie filmy. Niektóre z nich (np. „Czekolada”, „Co gryzie Gilberta Grape’a”) kontestują amerykańskie mity. Pan jednak nie uważa się za buntownika?

Nie, przeciwnie. Jestem antybuntownikiem. Zamiast głosić gniewne hasła, pokazuję, jak żyć w zgodzie ze sobą. Moje filmy wydają się staroświeckie, jakby nie z tej epoki. Mogą stanowić odtrutkę na amerykańską tandetę. Nie porównuję się ani z Bergmanem, ani z Tarantino. Lubię klasyczną narrację, improwizację, namawiam aktorów do wymyślania dialogów, tak jak to robili twórcy nowej fali. Interesują mnie proste historie, które dla wyrafinowanych widzów mogą się wydać zbyt banalne i absurdalne jednocześnie. Bunt, o ile w ogóle można o nim mówić w moim przypadku, polega na trwaniu przy własnej wizji świata. Na mówieniu swoim głosem o ludziach zasługujących na miłość.

Niemal wszystkie pana filmy to adaptacje znanych dzieł literackich. Uważa pan, że bez literatury kino sobie nie poradzi?

Na pewno nie wyszlachetnieje. Kinu potrzebna jest głębia, którą zapewnia słowo. Pisarze może nie są najlepszymi scenarzystami, za to dobre książki są znakomitym tworzywem dla filmowców. Uwielbiam historie, które nie dają się jednoznacznie sklasyfikować gatunkowo.

Takie jak „Kroniki portowe” Annie Proulx?

Właśnie. Największe wrażenie wywarł na mnie chłodny styl „Kronik”, w którym wyczuwa się gorący oddech bohaterów. Także niezwykły realizm tej powieści. Proulx drobiazgowo opisuje północne tereny Nowej Funlandii. Pejzaż mrocznej, skutej lodem krainy jest motorem napędowym tej historii. Pozornie jest to tradycyjna narracja, z wieloma wątkami: komediowym, tragicznym, sentymentalnym, poetyckim.

Polityka 14.2002 (2344) z dnia 06.04.2002; Kultura; s. 52
Reklama