Archiwum Polityki

Okna Domu Zborowego

Nie żebym był przeciwko elektryczności, ale mam jednak silne poczucie, że najciekawsza epoka w moim życiu skończyła się po postawieniu w centrum Wisły neonów ulicznych. Jeden z nich stanął dokładnie pod oknem ostatniej izby, wtedy wyglądało to na nie lada atrakcję, wtedy było nie lada atrakcją czytanie książek w całonocnym trupim blasku – dziś rozumiem, że był to w zasadzie koniec wszystkich rzeczy. Tych, co myślą, że inscenizuję fałszywe perypetie, bo przecież okna można po prostu zasłonić, informuję, iż są w ciężkim i frajerskim błędzie. Kunszt zasłaniania okien przez braci ewangelików w tamtych zamierzchłych epokach to jest osobne i technologicznie, i teologicznie skomplikowane zagadnienie.

Jak powszechnie wiadomo Marcin Luter był jedną z tych nielicznych postaci w dziejach, co upiornej obecności diabła doświadczała niesłychanie intensywnie, co z diabelskim nasieniem borykała się wręcz fizycznie, co przed piekielnymi czeluściami doznawała lęku strasznie realnego. Jak się pisma Lutra czyta, to niepodobna nie pomyśleć, że pisał je człowiek, co namacalnie dotykał diabelskiej szczeciniastej sierści, wyraźnie słyszał stukot smolistych kopyt, prawdziwie czuł siarczane fetory. Widział ciemność. Odwrót od ciemności, sprzeciw wobec ciemności, niedopuszczanie ciemności albo dopuszczanie ciemności tylko w całkowitych koniecznościach – takie nawyki i takie zasady w moich domowych społecznościach pozostały. I nie były to, jak myślę, zasady i nawyki wyłącznie atawistyczne czy wyłącznie podświadome. W każdym razie wiodły one do tego, że i od strony technologicznej właśnie zasłanianie okien nie było (nie jest?) mocną stroną moich współbraci. Babka Czyżowa odsłaniała okna o świcie, zasłaniała późnym wieczorem i – mój Boże – jakież to było zasłanianie, jakież to były zasłony!

Polityka 43.2002 (2373) z dnia 26.10.2002; Pilch; s. 103
Reklama