Szpital, czyli poczekalnia. Jedni czekają na śmierć, drudzy na wyzdrowienie. Przytłaczająca większość na nic. Letarg, stagnacja, wegetacja. Żelazny temat rozmów: choroby. – Czy pan wie, że ja nie mam jednego jądra? – Nie. Skąd mam wiedzieć? – Toteż mówię to panu – komunikuje z czymś w rodzaju dumy podwójny zawałowiec. – A moja żona ma błędnik. – Mój brat ma Parkinsona. Okropna choroba.
Oprócz ludzi gadają publikatory. W tej chwili dwa radia i telewizor. Natłok złych wiadomości złości, działając chorobotwórczo i zabójczo. Gdy wybuchła afera łowców skór, cały szpital był w gorączce. – Biłbym ich, a bił. – A ja bym zabił. Za takie zbrodnie tylko kara śmierci. Gdy za jaruzelszczyzny po zabójstwie Przemyka oskarżono sanitariuszy pogotowia o śmiertelne pobicie denata, jakżesz ludzie solidaryzowali się z nimi, ileż budzili współczucia. Dziś pogotowie wzbudza tylko nienawiść. Cały jego personel obdarto by ze skóry. – Ależ to chore! To potworność tak oskarżać wszystkich. – Przeciwnie: krzepiące. Zdrowa odpowiedzialność zbiorowa.
Biblioteka szpitalna zamknięta. Zdaje się, że został z niej tylko napis na drzwiach. Na korytarzu stoją szafy biblioteczne – puste. Kiosk szpitalny pęka od kolorowych magazynów z twarzami tryskającymi zdrowiem i sukcesem. Ściany wytapetowane reklamami zagranicznych lekarstw na wszystkie dolegliwości – niezawodnymi, najnowszej generacji.
W powieści Johna le Carre „Wierny ogrodnik” Justin, dyplomata brytyjski średniego szczebla, przyjeżdża z żoną Tessą na placówkę w Kenii. Na dworcu lotniczym w Nairobi wita go gigantyczna reklama dypraksy, niezawodnego leku na gruźlicę.