Pomysł, aby nie spać pół nocy celem obejrzenia meczu siatkarskiego Polska-Portugalia, okazał się ponurym fiaskiem. O wynik mniejsza, nie przebieg meczu, ale przebieg niespania okazał się podstawowym dramatem. Oczywiście powinienem wiedzieć, że dawno minione doznania są nie do powtórzenia, że nie da się dwa razy wstąpić do tej samej rzeki, ergo dwa razy przeżyć olimpiady w Montrealu. Ale człowiek uczy się przez całe życie. Podstawowa nauka absurdalnej nocy z soboty na niedzielę jest taka, że człowiek drzemiącemu w nim porządkowi albo chaosowi natury w zasadzie nie jest w stanie sprostać. Najpierw w ogóle trzeba dotrwać do pierwszego gwizdka, czyli w tym wypadku do pierwszej zero zero. Pewnie, że dla niejednego to jest całkiem młoda pora, wielu dopiero rozpoczyna wieczór, gdzieś dopiero rusza na imprezę, kombinuje, do kogo by zadzwonić, porządkuje papiery na biurku przed twórczym mozołem, co zaraz się zacznie – ja nie. Plaga bezsenności jest z kolei za dobrze mi znana z byłych wykolejeń, bym tryumfalnie referował rozterki gościa, który o jedenastej już dawno lulu jak niemowlę, a teraz proszę: ma tragedię, bo zachciało mu się obejrzeć bezpośrednią transmisję z mistrzostw w Argentynie. Ach, słynne białe noce, za dobrze ja was siostry moje upiorne pamiętam, bym nie wiedział, o czym mówię. I do dziś przecież sny moje płytkie, ale nielekkie, niczego nie przynoszą poza powtarzalnym łażeniem dookoła starego domu, w którym nikogo nie ma, ale ktoś przecież jest, bo świeci się światło, idę po tym świetle położonym na polnych kamieniach podwórza, wchodzę do sieni, zaglądam do izb wysprzątanych z przerażającą schludnością, słyszę głos kogoś straszliwie bliskiego, kto jednak nie powinien do mnie mówić, bo dawno nie żyje, ani to koszmar, ani słodki majak, chyba jednak koszmar, po przebudzeniu – serce w dygocie.