Obserwuję, jak nowe ekipy „reformatorów” eksperymentują na kolejnych pokoleniach młodzieży polskiej [art. Teresy Holzer „Lekarstwa gorsze od choroby”, POLITYKA 38, dot. reformy oświaty – red.]. Wiele faktów dobitnie świadczy o tym, że znaczna część z nich nie miała kontaktu z codzienną praktyką pedagogiczną. (...)
Spotkaliśmy się z kolegami na 50-lecie matury. Ci, co kiedyś nie byli w stanie pojąć, co to tangens i kotangens, są dzisiaj znanymi muzykami, kompozytorami, krytykami literackimi. Ci, których mierziły lektury obowiązkowe, budowali mosty, drogi, wielkie zakłady przemysłowe rozsławiając polską technikę w świecie. Jeden z naszych kolegów jest generałem Medical Corps USA ARMY, chociaż był w stałym konflikcie z matematykiem. Czy zdobyłby cenzus maturzysty w systemie egzaminów zewnętrznych, doskonale „obiektywnych”, przy negowaniu mądrej zasady indywidualnego traktowania anonimowego wtedy ucznia, bez liczenia się z jego osobowością? A któż może lepiej ocenić dojrzałość ucznia do świadectwa dojrzałości niż mądry nauczyciel, który go obserwuje codziennie przez kilka lat?
Dlaczego młody człowiek, który przechodzi pomyślnie przez sito jednego z najbardziej „zewnętrznych”, ciężkich egzaminów wstępnych na wydział lekarski na roku szóstym często jest facetem ogłupiałym sześcioletnimi studiami? Odpowiedź jest jedna: oszczędzamy na tym, co od setek lat jest cenniejsze niż komputer i Internet, a mianowicie na interpersonalnych kontaktach pomiędzy nauczycielem (mistrzem) i uczniem. Dlaczego? Bo na nic nie ma pieniędzy, natomiast pojawiają się nowatorzy z coraz głupszymi pomysłami. Ich nowatorstwo polega głównie na tym, że ich bełkot jest sprzeciwem w stosunku do bełkotu tych sprzed roku!