Obowiązujące od 26 października 2001 r. rozporządzenie ministra sprawiedliwości wprowadziło nowe, maksymalne stawki przysługujące notariuszom. Spotkało się to z krytyką; obywatele biednieją, taksa rośnie, a przecież notariuszom nie wiedzie się wcale źle. Co gorsza, państwo na tym zyska niewiele.
Wobec kryzysu finansowego państwa i głoszonego powszechnie hasła obniżania kosztów, oszczędzania na wszystkim co dotyczy życia publicznego oraz pieniędzy obywateli, którzy poniosą rzeczywisty koszt ratowania budżetu, moment wejścia w życie wyższych opłat wydaje się co najmniej niefortunny. Stanisław Iwanicki (notabene wpisany na listę notariuszy, jak wytknęła mu „Gazeta Wyborcza”), który to rozporządzenie w porozumieniu z ministrem finansów wydał, podkreślał, iż Ministerstwo Sprawiedliwości od dawna przygotowywało nowy dokument. Zarzut prywaty odrzućmy, bo były minister na razie nie zamierza świadczyć usług rejenta (nawiasem mówiąc przedwojenni ministrowie sprawiedliwości dbali już o to, by przed opuszczeniem urzędu uzyskać uprawnienia notariusza i w ten sposób zrekompensować sobie finansowo okres piastowania funkcji publicznej, zaszczytnej, ale gorzej płatnej. Iwanicki miał wpis, zanim ministrem został).
Trudno jednak bez zastrzeżeń przyjąć argument, podnoszony też przez przedstawicieli Krajowej Rady Notarialnej, iż nową taksę należało wprowadzić, bo nie była zmieniana od lat. Rzeczywiście, poprzednie rozporządzenie sprzed 4 lat (patrz tabela, porównanie cenników) miało charakter kosmetyczny, a w 1991 r., kiedy prywatyzowano nieefektywne Państwowe Biura Notarialne, oddając je w ręce notariuszy, opłaty zostały nawet nieco zmniejszone. Niemniej przez całe lata 90. ceny domów, mieszkań oraz gruntów rosły, a wraz z nimi wzrastały procentowo obliczane wynagrodzenia rejentów.