Archiwum Polityki

Biedna bazylia

Trudno mi rozstrzygnąć, czy to jest atawizm, czyli działanie genów, czy przyzwyczajenia wyniesione z licznych podróży i prac przedsiębranych na terenie słonecznej Italii. W każdym razie ogromnie lubię kuchnię włoską, a w niej szczególnie sałatkę złożoną z pomidorów, mozarelli (konieczne z bawolego mleka) i bazylii – drobnych listków aromatycznego ziela, które nie wiedzieć czemu nie chce rosnąć w Polsce po dobroci i wymaga szczególnych udogodnień, a więc inspektów, szklarni, ewentualnie oranżerii. Kto chce być niezależny od sklepowych dostaw (a bazylia powinna być świeża, rwana z krzaczka), ten kupuje doniczkę i trzyma ją na oknie. Robię to i patrzę, że coś się załamało w moim porządku myślenia i całej przyrodzie ożywionej.

Mam w domu wiele kwiatków, które rosną w doniczkach i w donicach. Troszczę się o wszystkich moich liściastych mieszkańców, podlewając ich co dzień filtrowaną wodą, dosypując czasem jakieś środki użyźniające ziemię. Ścinam suche gałązki i czasami zasmarowuję blizny odpowiednim mazidłem nabytym w sklepie ogrodniczym. Wśród różnych czule hodowanych roślinek nagle pojawia się bazylia i z niej przed obiadem trzeba zrywać listki, żeby się znalazły w pomidorach. Ogołacana bazylia jeszcze jakiś czas wegetuje, aż odarta z ostatniego liścia ginie, czyli kończy w kompoście. Jeśli ktoś z moich młodocianych gości zacznie obrywać listki z którejś z moich roślinek, tłumaczymy mu ciepło, że kwiatek czy drzewko cierpi, kiedy ktoś mu te listki obrywa. W wypadku bazylii lepiej nic nie mówić lub posłać malca z poleceniem: – Urwij parę listków sałaty.

Los bazylii na moim oknie przypomina żywo los ryb i homarów w restauracjach, gdzie postawiono akwaria i na dowód, że towar jest świeży, słyszymy od kelnera zaproszenie: „Proszę sobie wybrać, co mamy przygotować”.

Polityka 46.2001 (2324) z dnia 17.11.2001; Zanussi; s. 105
Reklama