Na punkt graniczny w Chyżnem Marka K. przytransportowali słowaccy policjanci w cywilu i cywilnym Seatem. Po polskiej stronie czekał na byłego posła cały konwój: radiowóz na sygnale, Fiat Brava z antyterrorystami, furgonetka Ducato z tzw. czarnymi (policjanci ze specgrupy z czarnymi kominiarkami na głowach) i Ford Focus z Komendy Głównej. Kiedy posła wsadzano do Fiata Ducato, któryś z dziennikarzy (zgromadziło ich się kilkudziesięciu) rzucił pytanie: – Czy zgadza się pan z zarzutami prokuratury?
– Z ani jednym – odparł Marek K. z łagodnym uśmiechem i po sekundzie wraz z całym policyjnym orszakiem gnał zakopianką do katowickiej prokuratury.
Prokuratura stawia byłemu posłowi imponującą listę zarzutów. Wyłudzenia na ponad 70 mln zł, niezwracanie długów (ok. 30 mln), a nawet naciągnięcie Kancelarii Sejmu na prawie ćwierć miliona za nieprawnie pobrane diety. Cały szkopuł w tym, że część tych zarzutów można było Markowi K. postawić już dawno, kiedy jeszcze pełnił funkcję posła. Byłoby i taniej, i szybciej. Wówczas jednak nie wystąpiono o uchylenie mu immunitetu, m.in. dlatego, że, jak tłumaczył ówczesny minister sprawiedliwości Stanisław Iwanicki, „kadencja i tak się niedługo kończy”. Kiedy kadencja dobiegła finału, poseł przekroczył granicę i zniknął. Dopiero wtedy prokuratura ożywiła się, natychmiast rozesłała list gończy. Wszczęto kosztowne poszukiwania.
Policjanci z katowickiego CBŚ (dwóch młodych energicznych oficerów, Jarosław i Dariusz, nazwiska niech pozostaną anonimowe), którzy wcześniej rozpracowywali nielegalne interesy posła, kilkakrotnie wyjeżdżali za granicę. Sprawdzali wszystkie informacje, prowadzili, jak to się w policyjnym żargonie nazywa, działania operacyjne. O tajnikach swojej pracy mówić nie mogą, wiąże ich tajemnica zawodowa.