Saddam miał od początku – a władzę przejął w 1979 r. – trzech głównych przeciwników wewnętrznych: Kurdów, szyitów i komunistów. Z latami doszli uciekinierzy z armii i nacjonaliści rozczarowani dyktaturą Husajna. Te grupy dysydentów i opozycjonistów tworzą zaplecze dla reżimu po Saddamie. Nie znaczy to jednak, że opozycja idzie wspólnym frontem. Ani że na pewno przejmie władzę po jego upadku.
Gdy demokracja idzie na wojnę z dyktaturą, spodziewamy się, że czyni to nie tylko we własnym interesie. Spodziewamy się także, że dąży do zastąpienia dyktatury rządem nastawionym pokojowo i humanitarnie. Wtedy łatwiej znaleźć moralne usprawiedliwienie dla użycia siły. Tak było w Bośni i Kosowie, tak było w Afganistanie. Tamte interwencje przyszły w reakcji na zło jawne i oczywiste: czystki etniczne, chronienie terrorystów. Cokolwiek by powiedzieć o skutkach akcji zbrojnej przeciwko Serbii Miloszevicia i Afganistanowi talibów, nie da się zaprzeczyć, że są to dziś kraje mniej niebezpieczne dla swych obywateli i dla świata niż przed interwencją.
W Serbii upadek Slobo poprzedziły masowe demonstracje – namacalny dowód, że ludzie mieli dość jego rządów. Władzę przejął umiarkowany przeciwnik Miloszevicia. W Afganistanie, który w 1996 r. witał z otwartymi rękoma talibów nadchodzących z Pakistanu robić porządek za pomocą Koranu i karabinu, dziś utrzymuje się względna równowaga.
Amerykanie i ich zachodni sojusznicy zadbali, by nowy reżim miał możliwie szeroką aprobatę. Pod wpływem mądrego doradcy prezydenta Busha – urodzonego w Kabulu, a wykształconego na Zachodzie – Zalmaja Chalidada zwołano Wielką Radę starszyzny plemiennej i obiecano pomoc humanitarną; do kraju wrócił z wieloletniej emigracji były król, szefem odradzającego się państwa został działacz antytalibskiego sojuszu wojskowego.