Archiwum Polityki

W cieniu pomników

Taka historyjka: mieścina, do której zjechał na chałturę znany artysta. Pech chciał: rozdarł marynarkę. Organizator występu skierował go do krawca. Krawiec nieco zatabaczony, ale o cwanych ślepkach obejrzał marynarkę, potem spodnie i zadumał się.

– Co jest? – denerwował się artysta. – Da się to chyba zeszyć, zacerować, pan zresztą wie lepiej.

– Wiem.
– To o co chodzi?
– Zastanawiam się, kto szył ten garnitur.
– Nie zauważył pan metki? Armani.
– Ja nie pytam o jego nazwisko, proszę pana, tylko o zawód.

Przypomniała mi się ta opowiastka, kiedy przeczytałem, że kandydujący na prezydenta (na razie tylko Warszawy) Lech Kaczyński ma pod ręką Armaniego. To znaczy kogoś, kto zadba o jego wizerunek. Kto jest tym szczęśliwcem? Okazuje się, że Andrzej Urbański. Czegoś tu nie rozumiem. Czy Andrzej U. nie powinien zacząć od tego, by zadbać o swój wizerunek? Nigdy bym się nie czepiał cudzego wyglądu, serce mam dobre, przepełnione zalecanym miłosierdziem, ale jak może korygować cudzą sylwetkę w mediach nosiciel marynarki, której niepodobna dopiąć z nadmiaru dobrobytu? Wizerunek polityka to także elegancja, dbałość o detale, przestrzeganie diety, masaż podbródków. Zapyzienie i ociężałość marne to przepustki do kariery. No ale dość tych opisów zewnętrzności. Pewnie Andrzej Urbański to człowiek sukcesu, nowy Midas: wszystko, czego się tknie, przemienia w złoto bądź wartości, z którymi przyjemnie przespacerować się pod rękę. Czytam w „Rzeczpospolitej” o dokonaniach poprawiacza wizerunku, oko mi bieleje. Pisma, którymi kierował, plajtowały, z ambitnych planów stworzenia konkurencji dla „Wyborczej” została tylko niezbyt dobrze kojarząca się nazwa – „Telegraf”.

Polityka 39.2002 (2369) z dnia 28.09.2002; Groński; s. 96
Reklama