Archiwum Polityki

Winny suplement

Przez długie lata życia w Peerelu przywykłem do tego, że pośród lekkich alkoholi rozróżniano wina owocowe (wśród których królował bełt patykiem pisany) i gronowe, które w oczach znawców dzieliły się wedle koloru na te czerwone i te białe. Wielkim znawcą należało okrzyknąć człowieka, który wiedział, że zarówno czerwone jak i białe mogą być jeszcze dzielone na deserowe, czyli słodkie (podawane zazwyczaj do mięsa), i wytrawne używane identycznie, ale trudniejsze do zdobycia. Asortyment gatunków i marek zamykał się w krótkiej liście importów z Węgier i Bułgarii, a już rzadziej z radzieckich republik Kaukazu. Samo picie wina w powszechnym rozumieniu było aktem zastępczym. Kogo nie było stać na mocny trunek, ten był skazany na wino, a jeśli pił wino z wyboru, uznawano go za dziecinnego albo zdziecinniałego.

Jeśliby mierzyć piciem wina nasze przemiany ustrojowe, to dokonaliśmy niebywałego skoku. Do powszechnej świadomości sfer zamożnych dotarło, że koniecznie należy znać się na winie i świeże rzesze konsumentów z neofickim żarem dyskutują, który rocznik udał się w którym regionie, kiedy ceny są umiarkowane, a kiedy importerzy zdzierają jak Cygan za matkę. (Czy poprawniej jest napisać Rom?) Cieszy mnie ten awans cywilizacyjny, bo rokuje dobrze na przyszłość – jeśli w takim tempie, w jakim uczymy się o winach, nauczymy się zasad obywatelskiego współżycia, to nasze miejsce w Unii będzie blisko pierwszego szeregu. Polska zawsze lubiła akcenty śródziemnomorskie, a beznadziejne picie wódki lokowało nas głęboko na północy. Odkrywając na nowo wina, potwierdzamy naszą tożsamość i może warto w unijnej debacie podjąć temat sprawy polskiej i wina, obciążając jednego z zaborców (nie muszę pisać, którego) zgubnym wpływem na nasze gusta.

Polityka 20.2002 (2350) z dnia 18.05.2002; Zanussi; s. 97
Reklama