Słuszna idea, aby sprawcy wypadków ponosili część kosztów leczenia ich ofiar, nie daje jeszcze gwarancji, że stosowna ustawa nie będzie knotem. Projekt Ministerstwa Finansów, który w pełni, jak rozumiem, akceptuje minister zdrowia, jest tego przykładem. Pan minister Łapiński w publicystycznym zapale woli dyskutować o ideologii niż o konkretnych wadach projektu, których ten ma wiele. Nie odpowiada więc, kto zostanie obciążony finansowymi konsekwencjami wypadków drogowych, w których winni byli piesi lub inne osoby niezobowiązane do posiadania polisy OC. Czy kasy chorych, którym nowe przepisy mają dać prawo wyrokowania o winie, obarczą nią kierowcę, aby móc obciążyć kosztami jego ubezpieczyciela? Czy też wszyscy – nie tylko kierowcy – będziemy musieli wykupić sobie polisy OC? Co będzie, jeśli sąd po pewnym czasie uzna, że winnym wypadku był kto inny, niż uznała kasa chorych? Jak się ma do tego „podnoszone przez wyborców poczucie elementarnej sprawiedliwości”? Jeżeli już teraz Ubezpieczeniowy Fundusz Gwarancyjny jest w stanie odzyskać zaledwie 20 proc. sum, jakie zapłacił za kierowców, którzy nie wykupili OC, a spowodowali wypadek, to kto naprawdę sfinansuje koszty, jeśli niepłacenie – na skutek podniesienia cen polis – stanie się nagminne? Nie można bagatelizować tego aspektu sprawy. Ani tego, że jeśli państwo tworzy przepisy, których nie jest w stanie wyegzekwować, to zachęca do bezkarności. Najpierw bowiem trzeba stworzyć komputerowy centralny rejestr kierowców i pojazdów, by dopiero potem móc skutecznie egzekwować od sprawców wypadku wyższą składkę ubezpieczeniową.
Pan minister lansuje amerykański system ubezpieczeń, polegający z grubsza na tym, że płaci ten, kto zawinił.