Josh Rouse to mało znany u nas artysta z USA. Myślę, że ma w Polsce niewielkie szanse. Nie jest ani ckliwolukrowatoliryczny, ani sexy dance‘owy, ani smętnie britpopowy. Pisze melodyjne piosenki z melancholijnymi tekstami i ładną gitarą. Nie ukrywam, że płytę „Nashville” (nie ma tu country!) poznałem z pewnym opóźnieniem. Rouse już zapowiada kolejny album – „Subtitulo” – na wiosnę tego roku. Ale tu nie chodzi o epatowanie nowością. „Nashville”, czy wcześniejsza „1972”, to zbiory inteligentnych, czarujących piosenek. Piosenek, które nie usiłują natrętnie pokazać, jak bardzo są przebojowe, ale łagodnie istnieją obok nas, w razie potrzeby dyskretnie umilając nam czas. Nie bardzo też do nich pasują błyskotliwe i przezabawne zapowiedzi czołowych polskich disc jockeyów. Tym bardziej polecam.
Josh Rouse, Nashville, Rykodisc 2005