Śmierć prof. Zbigniewa Religi odbieramy jak stratę kogoś bliskiego.
Umarł lekarz – niezwykły, nie tylko genialny kardiochirurg. Któż nie pamięta zdjęć, na których czuwa nad pacjentem po pierwszym polskim udanym przeszczepie serca; wyrazista, nieludzko zmęczona twarz. Odszedł polityk – niebanalny, nie należał do graczy, był z tych wiecznych misjonarzy. Przystawał do tych, którzy – jak wierzył – umożliwią mu reformę służby zdrowia. Odszedł człowiek niepowtarzalny, dzielny. I to chyba budzi szczególne emocje.
Być może nie byłby Zbigniewem Religą, gdyby nie palił papierosa za papierosem, nie poddawał się emocjom i nie koił ich, mocząc uporczywie w wodzie swoje słynne wędki. Może nie byłaby to śmierć tak znacząca, gdyby nie poprzedzała jej choroba nowotworowa, która w naszej współczesnej kulturze jest odbierana w specjalny sposób. Utarł się zwyczaj językowy, w którym o chorowaniu na raka mówi się w metaforyce militarystycznej – jak o heroicznej walce, w której odnosi się zwycięstwo lub zostaje pokonanym. Każdy, kto miał do czynienia z onkologią, odbiera to po swojemu i własnych słów używa. Wielu już na samym początku choroby zaczyna rozumieć, że ta trudna kuracja wymaga czegoś zgoła innego niż waleczności: pokory i spokoju. Specyficzna logika leczenia raka polega na tym, że człowieka tak się osłabia, by się już nie bronił. Nie bronił także swego agresywnego nowotworu.
To była wielka próba dla Zbigniewa Religi, człowieka czynu, niespożytej aktywności. Musiał zdawać sobie sprawę, jak medycyna bywa bezradna wobec tej współczesnej zarazy. Świadomie zrezygnował z uporczywej terapii. Lekarz, minister zdrowia, wyznał też, że szpital nie jest miejscem do umierania. Dużo go było w mediach. O śmierci mówił bez lęku, jak o wiecznym śnie.