Archiwum Polityki

Samo życie

Ludziom chorym z pragnienia posiadania dziecka metoda in vitro może dać nadzieję. Albo, jeśli szczęście dopisze – dziecko, na które tak czekają. Kościół sztucznego zapłodnienia zabrania,

Rozmowa z prof. Marianem Szamatowiczem, ginekologiem

Barbara Pietkiewicz: – Pierwsze polskie dziecko poczęte z in vitro urodziło się w klinice białostockiej, prawda?

Marian Szamatowicz: – 12 listopada 1987 r. Przygotowania trwały cztery lata. Mieliśmy determinację, upór, samozaparcie. Osiągnęliśmy sukces wówczas, gdy pojawiły się pierwsze komercyjne podkładki do hodowli zarodków. Ówczesny minister obiecał, że co roku wyposaży jedną klinikę w Polsce w niezbędną aparaturę.

Widział pan to dziecko?

Po urodzeniu i kiedy miało 7 lat. Mamy w klinice stos listów od rodziców i setki zdjęć. Po leczeniu urodziło się nam ok. 3 tys. dzieci. Kiedyś matka, którą spotkałem na korytarzu, mówi: – Proszę spojrzeć na mego Eskimoska.

Downa miał ten Eskimosek?

Urodził się z zamrożonego zarodka.

I z bogatej matki, bo na początku wszystko co nowe jest drogie.

Pierwsze pacjentki były leczone ze środków budżetowych. Dziś przychodzą pary i mówią: będziemy oszczędzać, weźmiemy kredyt.

Wszyscy się cieszyli, cały Białystok, z urodzenia pierwszego dziecka?

Arcybiskup naciskał, żeby zaniechać tej metody. W kościele w czasie kazania zostało powiedziane: istnieją różne nieszczęścia, alkoholizm, narkomania, ale jest jeszcze coś gorszego: w białostockiej klinice lekarze zajmują się mordowaniem ludzi.

A prawosławny arcybiskup?

Zaprosił mnie i powiedział, że każde urodzenie, także i to, jest zgodne z wolą Boga.

Zdarza się, że pary zgłaszają się do pana i mówią: musimy zrezygnować, bo nasza wiara na to nie pozwala?

I potem znów przychodzą oświadczając, że jednak chcą się poddać leczeniu.

Polityka 11.2009 (2696) z dnia 14.03.2009; Ludzie i obyczaje; s. 94
Reklama