W 1682 r. młody (podówczas) i zdolny (również później) angielski astronom Edmund Halley zafascynował się wielce widokiem potężnej komety, której nadano zresztą później jego imię. Wyliczył też datę ponownego jej pojawienia się na 1758 r. i pomylił się tylko o rok. Zainteresowanie badaniami Halleya miało wśród szerszej publiczności bynajmniej nie astronomiczno-naukowe przyczyny. Oto w 1683 r. Turcy docierają pod Wiedeń, który ratuje w ostatniej chwili odsiecz dowodzona przez Jana III Sobieskiego. Z kolei w 1759 r. (równo 250 lat temu) zapowiedziała kometa klęski Francuzów w Ameryce i utratę przez nich Kanady. Biograf Attyli John Man utrzymuje z kolei, że widzieli ją wojownicy w przeddzień straszliwej bitwy na Polach Katalaunijskich w 451 r., która zadecydowała na następne stulecia o losach Europy. Łączy się też kometę Halleya z najazdem Wilhelma Zdobywcy na Anglię, śmiercią dwóch co najmniej władców babilońskich etc.
Całe szczęście, że przy każdej kolejnej wizycie traci nasza kometa 250 mln ton swojej materii, jest więc coraz mniej imponująca, a zatem i złowróżbna. Tyle że nie musi to być od razu Halley. Pisze Henryk Sienkiewicz we wprowadzeniu do „Ogniem i mieczem”: „Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż (...) latem zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie”. W następstwie zaczęło się, jak pamiętamy, powstanie Chmielnickiego początkujące degrengoladę i upadek Rzeczpospolitej. Pomniejsze, ale jasne komety poprzedziły także upadek państwa Azteków (nazywano je tam „wężami złego ognia”), zabójstwo Juliusza Cezara, wojnę trzydziestoletnią, morderstwo Rasputina, rewolucję październikową etc.