Archiwum Polityki

Piraci z Karaibów: Na krańcu świata

Hollywood konsekwentnie stosuje sprawdzony sposób na zatrzymanie w kinach widzów: kontynuacje przygód popularnych bohaterów. Przed nami m.in. „Shrek Trzeci” i „Ocean’s 13”, a już na ekranach „Piraci z Karaibów: Na krańcu świata”. Tym razem świeżo wyratowany z opresji Jack Sparrow (Johnny Depp) – skrzyżowanie Barona Münchhausena i Priscilli, królowej pustyni – w towarzystwie znanych z poprzednich dwóch części Orlando Blooma, Keiry Knightley i Geoffreya Rusha, wyrusza z misją na Kraniec Świata. Chce ocalić świat piratów – ostatni bastion wolności i indywidualności – przed zakusami Kompanii Wschodnioindyjskiej. A że każdy członek załogi ma przy okazji własny interes do ubicia, wyprawa będzie długa i pełna niespodzianek. Ekipa odpowiedzialna za poprzednie części, na czele z reżyserem Gore’em Verbinskim, zadbała, żeby i tym razem widzowie się nie nudzili: układy zmieniają się jak w kalejdoskopie, a zdrada, podobnie jak pomoc, przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Jednak to nie fabuła – momentami przekombinowana, ze zbyt licznymi wątkami, z których część jest najzwyczajniej puszczona – decyduje o tym, że jednak warto spędzić te trzy godziny (!) w kinie. Zwłaszcza że nie znajdziemy tu również kreacji aktorskich, królują groźne miny i krzyk. Decydująca jest, podobnie jak w poprzednich częściach, dopracowana do ostatniego szczegółu strona wizualna filmu. Scenografia, charakteryzacja (upodabniająca się do stworów morskich załoga Latającego Holendra), zdjęcia Dariusza Wolskiego, no i efekty specjalne. Film kosztował ponoć 300 mln dol. i nie były to pieniądze wyrzucone w wodę.

Polityka 22.2007 (2606) z dnia 02.06.2007; Kultura; s. 66
Reklama