Na cztery dni przed głosowaniem – Francja wyszła na ulice. W czterech tysiącach różnych manifestacji 1 maja przeciw Le Penowi w całej Francji wzięło udział prawie półtora miliona ludzi. A na doroczne święto Le Pena do Paryża przyjechało tylko 30 tys. zwolenników. Więc prawie półtora miliona przeciw 30 tys.? Nie dajmy się zwieść tym proporcjom. Zwolennicy Le Pena to siła ukryta.
Mówi się, że prawdziwa Francja to nie Paryż, tylko prowincja. Tydzień przed decydującą turą spędziłem w Normandii, ojczyźnie krów i sera, tekstyliów i calvadosu, czyli wódki z jabłecznika. Houppeville, stara wioska normandzka, dziś przedmieście i sypialnia Rouen, głosowała przyzwoiciej niż średnia francuska. Le Pen zdobył 11 proc. – to w Houppeville 176 osób. Dla mego przewodnika Jean-Pierre’a, emerytowanego dyrektora miejscowej szkoły, oczywiście socjalisty jak większość francuskich nauczycieli, liczba 176 osób była szokująco wysoka. Tu, jak to w małym miasteczku, wszyscy się przecież znają. Kto więc głosował na Le Pena? Jean-Pierre domyśla się najwyżej kilku nazwisk, a i tak trudno przecież zapukać do drzwi i zapytać. Nie ma tu żadnych organizacji partyjnych ani komitetów. Głosowanie jest aktem publicznym, ale w treści – tajnym.
Tylko jedna osoba nie wstydziła się swojego poparcia dla Le Pena. To Jacques Majolier, emerytowany lekarz, oftalmolog, były mer Houppeville aż przez dwie kadencje. Człowiek miły, spokojny i zrównoważony przyjmuje mnie w pięknym domu z wypielęgnowanym ogrodem, wśród kwiatów. Podawany calvados jest bardzo mocny. – Chyba 60 proc. – ocenia Jean-Pierre. Równie mocne są racje doktora. Cała klasa polityczna nic niewarta. Chirac chory, ukrywa swą chorobę. Tak samo Jospin. Chevenement, który istotnie omalże nie pozostał w letargu po banalnej operacji, ma według doktora problemy psychiczne.