Archiwum Polityki

Izba w izbie

W długi weekend przyśnił mi się Stary Kubica, który mi się nigdy w życiu nie śnił i z którym nigdy w życiu nie gadałem, bo to było niemożliwe. Teraz we śnie wyrazistym gadaliśmy z ożywieniem i śmiechem, szła razem z nami przez sen cała czereda głęboko urażonych i poszkodowanych na umyśle przodków, szło o to, żeby, jak to we śnie, gdzieś dojść, coś znaleźć, na powrót trafić w znane, a też całkiem obce, miejsce. Wesele chyba jakieś albo inna poważna uroczystość się tam odbywała, ja i mój dziadek Stary Kubica mieliśmy przed sobą ważne udziały w tej imprezie, najprawdopodobniej mieliśmy wygłosić pobudzające do płaczu przemówienia, z tym nie było kłopotu, z tym – obaj wiedzieliśmy – poradzimy sobie lekko, ale nie byliśmy jeszcze odpowiednio ubrani i z tej sprawy powstawał problem coraz poważniejszy, czas naglił, a myśmy wciąż nie mogli trafić do izby, w której były naszykowane nasze niedzielne marynarki. Idziemy, idziemy, idzie się nam z lekkością, ale do izby z marynarkami nie idzie trafić. W końcu jednak na ostatnim odcinku, co był jak stroma ścieżka albo jak most powietrzny, ja nie tyle widzę rozwiązanie, co wymawiam rozwiązanie, bo z onirycznego bełkotu, który jest naszym językiem, wyskakuje mianowicie nagle czytelna fraza, która swoją czytelnością zachwyca Starego Kubicę: izba w izbie – powiadam z tryumfem i ulgą człowieka, któremu się udaje uniknąć koszmaru – izba w izbie. Izba w izbie – powtarza Stary Kubica, i jest to tak wyraźne jak rozwiązane zadanie maturalne, i chyba z przestrzeni nad moją śpiącą głową zaraz się wyłonią bielone ściany celu naszych poszukiwań, ale to już nie jest ważne.

Polityka 19.2002 (2349) z dnia 11.05.2002; Pilch; s. 93
Reklama