W Muzeum Narodowym pokazano trzydzieści prac Albrechta Dürera. Wypada zacząć od tej ekspozycji nie tylko dlatego, że nazwisko jest prześwietne, ale też dlatego, że wystawa cofa nas do początków grafiki. Niemieckiemu twórcy należy się zaszczytny tytuł prekursora. Jako pierwszy przeobraził bowiem prymitywne, jarmarczne rzemiosło drzeworytnicze w prawdziwą sztukę i dowiódł, że perfekcyjne posługiwanie się dłutem daje czarodziejskie efekty, których nikt wcześniej nie potrafił sobie wyobrazić. Jego „Melancholia” jest jedną z najbardziej tajemniczych i intrygujących grafik w historii sztuki. Nic więc dziwnego, że osiągnięcia Dürera nie tylko spopularyzowały grafikę i spowodowały, że coraz więcej ludzi pragnęło ją posiadać, ale też wywołały u innych artystów przemożną i nie zawsze uczciwą chęć naśladownictwa. Jeszcze za życia Dürera tak masowo podrabiano jego prace, że interweniował sam cesarz Maksymilian I nadając mu przywilej, zezwalający na konfiskatę dzieł, które mistrz uznał za kopie. Dürer miał też wielu wdzięcznych kontynuatorów, których dorobek także pokazano na warszawskiej wystawie.
Po skromnej i wysmakowanej ekspozycji przygotowanej wokół sztuki Dürera wypada się przenieść na imponującą rozmachem (ponad 350 prac!) wystawę w stołecznym Teatrze Wielkim. Pokazano na niej dzieła dwóch kolejnych tytanów europejskiej grafiki: Włocha Giambattisty Piranesiego i Hiszpana Francisca Goi. Teoretycznie takie zestawienie wydawać się może wręcz ekscentryczne, albowiem dzieliło ich niemal wszystko. Gdy Piranesi tworzył znany cykl „Więzień”, Goya właśnie przyszedł na świat. Gdy z kolei Goya rytował słynne „Kaprysy”, Piranesi nie żył już od ponad dwudziestu lat. Włoch wspiął się na szczyty jeszcze przed trzydziestym rokiem życia, Hiszpan poważnie zajął się grafiką po pięćdziesiątce.