Przez cztery lata na światowych giełdach trwała hossa. Ceny rosły, coraz więcej osób inwestowało w akcje. W branżowym slangu mówi się, że to czas byka. Na warszawskiej giełdzie byk rządził jeszcze bardziej zdecydowanie, gdyż polska gospodarka rozwija się najszybciej od 7 lat. Ale w ostatnich tygodniach doszło do pierwszych poważnych wstrząsów i gwałtownych wahań. Jeszcze 1 lutego 2007 r. indeks WIG20, który określa wyceny największych spółek na warszawskim parkiecie, pobił historyczny rekord, osiągając wartość 3549 pkt. Wystarczył miesiąc i euforia znikła. A 27 lutego na światowych giełdach doszło do gwałtownego załamania.
Finansiści do dziś spierają się, jaka była jego przyczyna. Prawdopodobnie nałożyło się na to kilka czynników. Alan Greenspan, były szef Rezerwy Federalnej USA, powiedział na jednym z wykładów, że jeszcze w tym roku mogą pojawić się pierwsze symptomy recesji gospodarczej. Tego feralnego dnia doszło również do nagłego umocnienia się japońskiego jena (waluty, w której chętnie zadłużają się globalni giełdowi spekulanci). Dodatkowo na giełdzie w Szanghaju akcje spadły prawie o 9 proc. Z kolei w Stanach Zjednoczonych wzrosły obawy o wypłacalność milionów ludzi, którzy pozaciągali ogromne kredyty hipoteczne (patrz „Trzęsienie dachów”, POLITYKA 12).
Wszystko to podziałało na rynek finansowy jak zimny prysznic. Panika w ciągu kilku godzin rozlała się na światowe giełdy. Ceny akcji poleciały w dół. Załamanie nie ominęło Warszawy. W ciągu tygodnia ostrych spadków indeksy straciły prawie 10 proc. i dopiero kilka dni temu wróciły do wysokiego poziomu. Powody tego załamania były przede wszystkim psychologiczne. Na giełdach nieustannie rządzą emocje i to akurat nie będzie się zmieniało.