Od początku z Jagną były kłopoty. Zofia Rumińska, ciotka polskiej snowboardzistki, także sportsmenka, zapamiętała kilkuletnią Jagusię w bereciku i ładnie skrojonym płaszczyku. Dziewczynka szła z rodzicami i starszą siostrą Anitą do kościoła. – Była wściekła – wspomina Rumińska. – Wściekła, że wygląda tak ładnie i grzecznie. A ona nie chciała i nie potrafiła być grzeczna.
Dziwaczna moda
W Poroninie mówi się, że Jagna urodziła się z nartami na nogach. To nie do końca prawda. Pierwsze deski dostała, kiedy miała półtora roku. Kiedy skończyła cztery lata, zjeżdżała już z Kasprowego. Było bardziej niż pewne, że zostanie narciarką. Po mamie – czternastokrotnej mistrzyni Polski w narciarstwie alpejskim, i po ciotkach biegaczkach – słynnych siostrach Majerczykównych.
Scenariusz sportowej kariery Jagny był więc już z góry zaplanowany. Kilka pierwszych jego rozdziałów życie napisało zresztą bez zakłóceń i w prawidłowej kolejności: najpierw zakopiańska Szkoła Mistrzostwa Sportowego, potem kadra narciarska juniorów, wreszcie pierwsze sukcesy i nagrody. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nowa, dziwaczna moda.
– Snowboard był dla nas, górali, obcym ciałem – mówi Rumińska. – Źle się kojarzył i pachniał jakoś tak lewicowo. Narty są, rzecz jasna, zdecydowanie prawicowe. Czyli zgodne z naszą tradycją.
Ale Jagna miała dość prawicowych nart i tradycji. I jedno, i drugie ją nudziło. Potrzebowała innej jazdy. Pociągały ją szybkie motocykle, konie i jeszcze coś takiego, czego by nie znała. To coś pojawiło się osiem lat temu. Wtedy po raz pierwszy ujrzała na stoku snowboardzistów. Byli z Warszawy. Przede wszystkim jednak byli kolorowi, zakręceni, wolni. To oni pożyczyli jej pierwszą deskę, a kilka dni później namówili do wspólnej wyprawy na lodowiec.