Rubryki i działy kulinarne w rozmaitych gazetach czytuję może nie pasjami, ale z ciekawością i upodobaniem. Zapisana tam obyczajowość wiele mówi o epoce, opisy jedzenia albo choćby napomknienia o jedzeniu z literatury wysokiej zniknęły całkiem, w rubrykach kulinarnych ten realizm jest kultywowany, dokładne przedstawienia dań, sposobów ich przyrządzania, a też dość szczegółowe obrazy knajp, a nawet dialogi z kelnerami, to mogą być po latach prawdziwe kopalnie prawdziwej wiedzy o naszych czasach. Tak jest – dobrze piszący, z natury rzeczy skazani na operowanie zmysłowym konkretem, wirtuozi podniebienia w swych rubrykach dają nasz bardzo wiarygodny „opis obyczajów”.
Wadą mojej osobistej lektury tych intensywnych narracji jest pewna abstrakcyjność odbioru, bywalcem knajp jestem mizernym, w zamierzchłych czasach, kiedy byłem bywalcem aktywnym, brawurowa myśl, żeby coś zjeść albo wziąć jaką zakąskę, nawet sporadycznie nie przychodziła mi do głowy, została mi też z tamtego wcielenia atawistyczna skłonność trzymania się jednego miejsca, ergo łażenia zawsze do tej samej knajpy – słowem czytając rozliczne relacje z rozmaitych gospód rzadko, bardzo rzadko, mam możliwość pełnej identyfikacji z tymi relacjami.
W „Magazynie Rzeczpospolitej” z 1 marca trafiła mi się taka szansa, Piotr Bikont pisze tam o krakowskiej Loży, knajpie, którą znam i do której zawsze, jak teraz jestem w Krakowie, zachodzę. W moim teraźniejszym i przecież niedawnym (Loża działa mniej więcej od roku) przywiązaniu do Loży jest zapewne atawizm kolejny, atawizm widokowo-przestrzenny, Loża mieści się na AB i przez panoramiczne szyby dobrze i z bliska widać cały krakowski rynek, a widok krakowskiego Rynku przez panoramiczną szybę z bliska to jest mój knajpiany prawidok.