Archiwum Polityki

Kazania gniewnego proboszcza

W ubiegłowiecznej anegdocie proboszcz pomstuje z ambony na tych, którzy nie chodzą do kościoła. Cały gniew proboszcza spada na zebranych, podczas gdy winowajcy nie są nawet świadomi, że ktoś ich gromi. Anegdota ta przypomina mi się przy okazji wielu imprez, w których uczestniczę w ramach naszych zabiegów o przyjęcie do Unii Europejskiej. Unii, którą uporczywie nazywam zachodnioeuropejską, ponieważ poza Grecją wszyscy jej uczestnicy należą do łacińskiej Europy. Czyli tego płuca, którego zwierciadlanym, choć niepodobnym, odbiciem jest płuco bizantyjskie, w którym jest cała prawdziwie wschodnia Europa (dla której żywię sympatię i sporo zrozumienia, ale nigdy nie tracę z oczu jej zasadniczej odmienności). Kiedy więc słyszę, jak na zachodzie Europy ktoś nas zalicza do Europy Wschodniej, to pytam, czy chodzi tu o geografię (wtedy o wiele dalej na wschód rozciągają się Szwecja, Norwegia i Finlandia), czy o mentalność (wtedy jest jasne, że jesteśmy łacinnikami, czyli należymy do Zachodu), czy wreszcie – mówiąc bez ogródek – chodzi o Europę biedaków i wtedy rzeczywiście należy nam się to miano, ale po co mieszać je z geografią.

Spotkania na temat rozszerzania zachodnioeuropejskiej Unii o wschodnie kraje zachodniej Europy przypominają niezmiennie kazania gniewnego proboszcza. Uczestniczą w nich zazwyczaj nasi sprzymierzeńcy, a więc ludzie głęboko przekonani, że są tysiące powodów, by dokonać jak najszybciej rozszerzenia. Przekonani spotykają przekonanych, mnożą i tak liczne argumenty, a tymczasem z badań opinii publicznej wynika, że pragnienie przyjęcia nas do Unii w wielu krajach jest nikłe i jeszcze dalej spada.

Uczestniczyłem niedawno w unijnym spotkaniu pod Wiedniem, w kraju, który – o ile wiem – jest dzisiaj najbardziej przeciwny oglądaniu nas w klubie.

Polityka 10.2002 (2340) z dnia 09.03.2002; Zanussi; s. 95
Reklama