Archiwum Polityki

Jak się rozwiązać?

Niezależnie od tego, kiedy prezydent straci możliwość rozwiązania Sejmu z powodu nieuchwalenia w terminie budżetu (trwają spekulacje, że Lech Kaczyński może jednak nagle przyjąć pierwotny termin 19 lutego), liderzy PiS sugerują, że nadal mogą w każdej chwili doprowadzić do nowych wyborów, jeśli koalicjanci zaczną być niesubordynowani. Droga wiodłaby przez ustąpienie rządu Kazimierza Marcinkiewicza i wywołanie kryzysu parlamentarnego.

Według artykułu 154 konstytucji po przyjęciu dymisji ustępującego gabinetu prezydent ma 14 dni na powołanie nowego premiera i jego rządu. Od momentu powołania premier ma kolejne dwa tygodnie na wystąpienie przed Sejmem z exposé oraz wnioskiem o wotum zaufania. Sejm musi udzielić go wówczas bezwzględną większością głosów, czyli głosów za powinno być więcej niż głosów przeciwko i wstrzymujących się. By nie doszło do powołania rządu, co najmniej 231 posłów musiałoby wstrzymać się od głosu lub być przeciwko. Jeśli PiS nie dogada się z innymi klubami, mogłoby mu głosów nie starczyć, pomijając już fakt, że jego posłowie musieliby głosować przeciw swojemu premierowi, bo trudno przypuszczać, aby Lech Kaczyński desygnował kogoś z opozycji.

Gdyby nie udało się głosowanie w kwestii wotum, PiS musiałby załatwić sobie kolejną przegraną. W drugim kroku konstytucyjnym to Sejm ma dwa tygodnie na wyznaczenie premiera i głosowanie wotum. Tu nadal wymagana jest większość bezwzględna. Czy opozycja byłaby w stanie wyłonić swojego kandydata? Być może strach przed wyborami doprowadziłby do takiego cudu.

Tak czy inaczej, fiasko tego głosowania prowadzi do ostatniego kroku. Prezydent powołuje szefa rządu i jego gabinet, a Sejm ma 14 dni na wotum. Wówczas rządowi wystarczy tylko zwykła większość, czyli nie ma znaczenia, ile osób się wstrzymało, a tylko to, by „za” było więcej niż „przeciw”.

Polityka 6.2006 (2541) z dnia 11.02.2006; Ludzie i wydarzenia; s. 14
Reklama