Na miesiąc przed wyborami do Bundestagu wiele wskazuje na to, że nastąpi zmiana władzy, choć w społeczeństwie nie ma pewności, że nastąpić powinna. Sondaże dowodzą, że ludzie nie są pewni, czy kierowana przez Gerharda Schrödera koalicja SPD/Zieloni powinna odejść (47 proc. ją popiera, 46 proc. jest przeciw), a równocześnie 50 proc. Niemców uważa, że 22 września zwycięży koalicja chadecko-liberalna. Fatalizm samospełniających się oczekiwań?
Niewykluczone. CDU/CSU od miesięcy wyraźnie prowadzi w sondażach (42 proc.), jednak SPD (37 proc.) nieco odrabia straty i w końcówce kampanii zawsze jeszcze może liczyć na wciąż powiększającą się przewagę sympatii do Schrödera (50 proc.) nad Edmundem Stoiberem (38 proc.), który im dalej od Bawarii, tym gorzej wypada i mało prawdopodobne, by wygrał wyznaczone na koniec sierpnia i początek września dwie telewizyjne debaty. Jednak Republika Federalna to nie USA. W Niemczech nie decyduje bezpośrednia walka kandydatów, lecz konstelacje partii, a prognozy dla obecnej koalicji od wielu miesięcy są korzystne. SPD i Zieloni mają w sondażach mniej więcej tyle, ile ma sama chadecja, a poparcie dla FDP (9 proc.) pozwoli na zmianę. Postkomunistyczna PDS (4 proc.) znalazła się poza konkurencją.
Chadecko-liberalna opozycja wcale nie musi się wysilać, by zbierać punkty. Nie ma dziś zresztą w Niemczech żadnej nowej chadecji z porywającym programem, świeżymi twarzami i nowymi pomysłami. Sam Stoiber i Lothar Späth, były premier Badenii-Wirtembergii, są przykładem cofnięcia zegara biologicznego w niemieckiej polityce o jedną generację. Jak dotychczas chadecy biją socjaldemokratów niezmiennie prawym prostym w jeden punkt: bezrobocie. I poprawiają lewym sierpowym: w oświatę. Żenujące dla Niemiec są wyniki międzynarodowych badań porównujących (tak zwane studium PISA) poziom szkolnictwa, które – jak się okazało – jest fatalne w socjaldemokratycznych landach.