Archiwum Polityki

Kierkegaard i definicja wiatru

Poślizgnąłem się na dwu lekturach, co do których byłem pewien, że przejdę przez nie jak burza. Pierwsza to „Rozmowy z Michaiłem Bachtinem” (wydawnictwo Fundacja Aletheia, Warszawa 2002), druga to studium Bożeny Szczerbiak-Walickiej „Płatonow po polsku” (wydawnictwo Ibidem, Łódź 2001). Obie pozycje z ruskich kręgów, ale nie myślę, by na moje potknięcie – w pierwszym wypadku definitywne, w drugim przelotne – miał wpływ fakt, że przez ostatnie dwa tygodnie nad Wigrami nasłuchałem się do przesytu rozmaitych staroruskich i prasłowiańskich śpiewów, tak nie myślę w żadnym wypadku, pod tym względem także – lato tego roku było wyjątkowe.

Na Bachtina połakomiłem się z powodów w istocie sentymentalnych. W tragicznych i kompletnie pomylonych czasach moich studiów polonistycznych to było wielkie i na tysiąc sposobów powtarzane nazwisko. Asystenci, co generalnie literaturę mieli w pogardzie, a płaszczyli się jedynie przed niektórymi metodologiami badań literackich, nazwisko Bachtin wymawiali z czcią prawdziwą. Prażyli nas też bezlitośnie niektórymi bachtinowskimi pojęciami.

Z mrocznej aury Gołębnika, czyli Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, z początku lat 70. pamiętam dotkliwą ciszę, to było zrozumiałe, studiowanie literatury ma się odbywać w ciszy. Jak spóźniony jakiś student kroczył przez katedralne korytarze, słyszał jedynie echo swoich pospiesznych kroków, ale jak wreszcie znalazł się w sali ćwiczeniowej, trafiał w całkowite sedno ciszy. Za masywną jak szkielet pterodaktyla katedrą siedział magister Jarzębski i czekał, aż ktoś wreszcie zechce przypomnieć, na czym polega pojęcie polifoniczności wedle Bachtina w kontekście Dostojewskiego?

Polityka 35.2002 (2365) z dnia 31.08.2002; Pilch; s. 95
Reklama