Archiwum Polityki

Tłumacz potrzebny od zaraz

Pamiętnikarze zaświadczają: dawno temu w mieścinach, gdzie diabeł mówił dobranoc, można było zauważyć na bramach kamienic tabliczkę: „A...t”. O co chodziło, co znaczył ten skrót? „A...t” był facetem, który zajmował się poradami prawnymi. Znał się na kodeksach i paragrafach. Tyle że nie miał uprawnień. Nie mógł więc pysznić się, że jest adwokatem. Ale wszyscy i tak wiedzieli, że poratuje w biedzie. Pouczając: kiedy nogi się potkną, zdołasz się podnieść. Natomiast kiedy potknie się twój język – skorzystaj z pomocy osoby doświadczonej! Oprócz „a...tów” w tych zamierzchłych czasach nie brakowało biur pisania podań (donosy już wtedy pisano samodzielnie). Oraz tłumaczy – z różnych języków; ludność nie była jednorodna etnicznie.

– Skąd on zna esperanto? – dziwił się petent.
– Jak to skąd – wtrącał się doinformowany. – Przecież on się tam urodził.

Proszę zastanowić się przez chwilę: czy dziś nie trzeba nam tłumaczy? Nie, nie tłumaczy z języków obcych, lecz objaśniaczy spraw i zdarzeń, wobec których jesteśmy bezradni, nie mogąc pozbierać się z rozumem. Na złotą rybkę nie ma co liczyć. Jakie zresztą życzenie miałby adresować do niej ktoś skołowany i zakompleksiony? Chyba tylko to:
– Złota rybko, spraw, żebym sam stał się złotą rybką.

Czytam, że korespondent „Die Welt” w Warszawie zapoznał się z teczką Marcela Reicha-Ranickiego przechowywaną w Instytucie Pamięci Narodowej. Teczka dotyczy działalności M.R.R. w latach powojennych w resorcie bezpieczeństwa i w wywiadzie. Kwity udostępniono „dla celów naukowych i publicystycznych”. Nie zamierzam analizować przyczyn, które skłoniły późniejszego papieża niemieckiej krytyki do pracy w resorcie. Powinien pójść do lasu; długo by w nim zresztą nie zabawił żywy, to pewne.

Polityka 34.2002 (2364) z dnia 24.08.2002; Groński; s. 91
Reklama