Do kogo ma dotrzeć misjonarz? Jan Paweł II odpowiada bez wahania: do każdego. Misje kojarzą się zwykle z egzotycznymi krajami i ludami, tymczasem słowo to ma w Kościele nie tylko takie znaczenie. Owszem, misjonarze to przede wszystkim forpoczta Kościoła w terenie, gdzie chrześcijaństwo jest słabe lub w ogóle nieobecne. Ale wielkie zmiany w XIX i XX w. znacznie skomplikowały sytuację. Europa Zachodnia i społeczeństwa postkomunistyczne odeszły od chrześcijaństwa: zatroskany tym Kościół widzi potrzebę ich nowej ewangelizacji, czasem wręcz od podstaw – tak jak na antypodach niegdysiejszej cywilizacji chrześcijańskiej. Terenem misyjnym nie muszą więc być wcale wyspy Papuasów, mogą nim być centra wielkich miast bogatego Zachodu i pokołchozowe wioski.
Stąd siostry od Matki Teresy nie tylko zbierają umierających z chodników Kalkuty, lecz także wynoszą śmieci i fekalia z mieszkań samotnych starców i kalek w Nowym Jorku. A jeszcze trzeba wesprzeć młodymi siłami starzejące się pokolenie księży w Niemczech czy Francji, niegdyś najwierniejszej córy Kościoła katolickiego. Dziś matecznik zachodniego chrześcijaństwa jest w praktyce pustynią wiary katolickiej, gdzie duchowni mogą ćwiczyć cnoty misjonarzy nie gorzej niż w Kazachstanie.
„Poganie” – ludzie, którzy nic nie wiedzą o Chrystusie i Kościele – są więc wszędzie. W dżunglach Amazonii i na Syberii, na stepach Mongolii, w chińskim interiorze, na pustyniach Afryki i wyżynach Ameryki Południowej i Azji. W setkach języków, którymi mówią maleńkie plemiona i małe narody rozsiane po Ziemi, nikt nie głosi Ewangelii. Ale Kościół niechętnie używa dziś słowa „poganie”. W istocie oznacza ono religijnych analfabetów, a przecież nawet najmniejszy lud ma swoje wierzenia i tradycje. Prawdziwymi „poganami” są raczej ci, co wymazali z pamięci i życia codziennego religię ojców i dziadków, a nie zastąpili jej niczym innym.