Przyszłość Argentyny nie wygląda dobrze. Cały kryzys zaczął się od pieniędzy i na nich się pewnie skończy, bo przecież kraj nie może zbankrutować – może co najwyżej zawiesić spłaty długów, co Argentyna właśnie zrobiła i za co została ukarana wstrzymaniem pomocy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Za pewien czas wierzyciele zgodzą się na restrukturyzację długów, bo wolą dostać połowę niż nic. MFW obieca wznowienie pomocy, ale pod warunkiem przedłożenia i ścisłego przestrzegania zrównoważonego budżetu. Żeby budżet zrównoważyć, trzeba zdewaluować peso, od dziesięciu lat z coraz większym trudem nadążające za dolarem, z którym jest sztywno związane.
Ktoś musi zapłacić za życie ponad stan i tym kimś są sami Argentyńczycy. Mówi się, że dewaluacja peso będzie sięgała 30–40 proc. Dzięki temu produktom argentyńskim będzie o 30–40 proc. łatwiej znaleźć nabywców za granicą. Ale to także znaczy, że oszczędności Argentyńczyków stracą 30–40 proc. na wartości. Można by powiedzieć, że to żadne zmartwienie dla tych gołych do pasa. To przecież ludzie z przedmiejskich faweli, bezrobotni, oni nie mają żadnych oszczędności. Ale niechęć do klasy politycznej jednoczy niemal wszystkich. Duhalde, zanim jeszcze został wybrany przez kongres, powiedział z niezwykłą szczerością: – Kierownictwo polityczne Argentyny tonie w g... i oczywiście wliczam w to też siebie.
Teraz, kiedy został kto wie na jak długo prezydentem, wyraża się już oględniej i czuje, że musi narodowi dać coś więcej niż słowa. Jego poprzednik Adolfo Rodriguez Saa, który obiecał wprowadzić nowy pieniądz obok peso i dolara, stracił posadę w ekspresowym tempie. Duhaldo już nie mówi o trzecim pieniądzu, on obiecuje, że zwiększy sumę, jaką wolno podjąć ze swojego konta w banku z 1000 do 1500 peso miesięcznie.