Stanisław Kulikowski, od 10 lat wydawca, redaktor naczelny i zarazem dziennikarz miesięcznika „Nasza Gazeta Suwalska” (kilkanaście tysięcy egzemplarzy rozdawanych za darmo, pismo utrzymuje się z ogłoszeń), wcześniej pracował jako reporter w kilku regionalnych tytułach. – Miałem już dość tych wszystkich układów, uzależnienia od humorów kolejnych szefów, odgórnych poleceń, trzymania się określonej linii politycznej – tłumaczy. – Poszedłem na własne.
Łamie, pisze i drukuje
Kulikowski już „na własnym” tropił afery z udziałem znanych w Suwałkach postaci. – Wielu ludziom boleśnie nadepnąłem na odciski – wspomina. – Władza wzięła odwet.
Do „Naszej Gazety” przestały płynąć reklamy, bo lokalni przedsiębiorcy wolą dobrze żyć z samorządem. Ogłoszenia urzędowe Rada Miasta publikuje we własnym „Tygodniku Suwalskim”, utrzymywanym kosztem kilkuset tysięcy złotych rocznie za pieniądze podatników. – To nierówna konkurencja – denerwuje się Kulikowski. – Jeszcze sobie jakoś radzę, ale pasa powoli zaciskam.
Różne „Głosy”, „Wieści”, „Gazety”, „Nowiny” tuż po 1989 r. albo wychynęły na powierzchnię z podziemnego obiegu, albo narodziły się wraz ze zmianą ustroju. Wraz z nimi narodzili się lokalni dziennikarze, zwykle bez bogatych doświadczeń zawodowych, choć zdarzali się i tacy starzy wyjadacze jak Kulikowski. Dziennikarz lokalny był wtedy omnibusem: pisał teksty, adiustował je, sam łamał gazetkę, sam drukował i potem kolportował. Nie robił tego dla zysku, chciał głosić wolne słowo i wolne poglądy. Orędownik prasy lokalnej Stefan Bratkowski nazywa reporterów z prowincji pionierami demokracji, bo tak naprawdę to oni złamali monopol informacyjny peerelowskiej propagandy.