Nie płakałem po śmierci papieża” – co to znaczy? Że nie dzieliłem i nie chciałem dzielić uczuć milionów ludzi, którzy rok temu, 2 kwietnia wieczorem, na wieść o zgonie Jana Pawła II poczuli się sierotami? I którzy pomyśleli, że skończyła się cała epoka – w ich życiu prywatnym, w życiu Polski, Kościoła, a nawet świata? Epoka, w której zdarzyły się rzeczy niesamowite – zmieniło się, całkiem dosłownie, oblicze świata i tej ziemi – Polski, a papież miał w tym nadzwyczajny udział. Nie płakać może więc znaczyć: A ja na to gwiżdżę albo: No i co z tego? „Nie płakałem po śmierci papieża” staje się wtedy gestem zerwania z przeszłością, jej zlekceważenia jako czegoś, co mnie nie dotyczy. I gestem zerwania z tymi – a wielkie to rzesze – którzy poczuli się wspólnotą, a nie tylko ludzką masą – jedni narodową, inni religijną, większość jednym i drugim.
Tym rzeszom chodziło o papieża, ale też o świadectwo, że chcą być razem i nie przeciwko komuś lub czemuś, lecz raczej w solidarności z tym, czego papież stał się symbolem. Niektórzy mówią, że solidarność jest w napięciu z demokracją: źle znosi różnice zdań i emocji. To prawda, ale czy moglibyśmy z ręką na sercu powiedzieć, że solidarność z Janem Pawłem II – z jego przesłaniem nadziei i dobra wspólnego ponad podziałami – zagraża demokracji lub ludzkim dążeniom do bardziej sprawiedliwego świata?
Kto płakał po śmierci papieża?
Coś musi być w tym przesłaniu i w drodze Karola Wojtyły z Wadowic do Rzymu i z Rzymu do tylu miejsc globu, że po jego śmierci zapłakał nie tylko świat katolicki, a krytycy polskiego pontyfikatu prawie bez wyjątku taktownie zamilkli na czas żałoby. Może nie tylko dlatego, że tak każe dobre wychowanie. Na palcach jednej ręki dało się rok temu policzyć krytyków, którzy chcieliby się przyłączyć do nieprzejednanych, takich jak kulturoznawca Terry Eagleton, profesor Manchester University.