Korona ci z głowy nie spadnie – mówimy komuś, kto nie chce się schylić i podnieść tego, co upadło. Metaforycznie mówimy to samo, dając do zrozumienia, że czynność, którą należy wykonać, nie stanowiłaby nawet dla króla żadnej hańby albo też, że ten, który wykonuje daną czynność, nie ma korony na głowie. Polska już kilkaset lat nie jest monarchią (a i za monarchii nazywała się republiką, czyli rzeczpospolitą), a w języku pozostała cała masa królewskich odniesień, łącznie z eufemizmem, który pewne miejsce nazywa tym, do którego nawet król chodzi piechotą. (To ostatnie mogłoby dzisiaj zmienić swoje pierwotne znaczenie – ludzie, którzy świeżo dorwali się do własnych środków lokomocji, często nadużywają samochodu tam, gdzie spokojnie mogliby przejść pieszo, podobnie jak nowi mieszkańcy miast skwapliwie wożą się windą, podczas kiedy krótki bieg po schodach, szczególnie zgodnie z siłą grawitacji, czyli na dół, jest gorąco zalecany przez lekarzy).
Myśl o koronie przyszła mi do głowy na obiedzie wydanym w pałacu Sobańskich w przytomności króla Szwecji Karola Gustawa i jego małżonki Sylwii, o których protokół mówił, że są królewskimi mościami, co jest wdzięcznym archaizmem, ponieważ innych mości w naszym świecie już nie ma, czasem tylko ktoś z dawnego pokolenia używa ironicznie słowa jejmość lub jegomość.
Lokalizacja obiadu w dawnym hrabiowskim pałacu harmonizuje z monarchią, choć dotyczy businessclubu, czyli matecznika kapitału. Za czasów Peerelu unikano wszelkich odniesień do nazwiska dawnych właścicieli. Dziś powrócił snobizm na świadectwa minionej świetności i do świadomości publicznej zaczęło powoli docierać, że Wilanów przed wojną należał do Branickich, Nieborów do Radziwiłłów, a pałac Błękitny do Zamoyskich.