Archiwum Polityki

Koncertowy Tartuffe

Podczas kończącego „Tartuffe’a albo Szalbierza” peanu na cześć „władcy, który kocha prawo” publiczność Teatru Narodowego dopowiadała: „I sprawiedliwość”, po premierze recenzenci pisali o „świętoszkach w IV RP”, a w Orgonie i jego matce dostrzeżono ofiary Radia Maryja. Tymczasem siłą wyreżyserowanego przez Jacques'a Lassalle’a przedstawienia jest jego uniwersalizm – niedawny szef Comedie Française przypomina nam, że naiwność, zaślepienie i fanatyzm istnieją, odkąd istnieje człowiek, podobnie wieczni są ci, którzy chcą i potrafią je wykorzystać do własnych celów. Warszawski „Tartuffe” rozgrywa się na pustej niemal scenie. Ściany, drzwi i kilka krzeseł w zupełności wystarczą, żeby oddać dostojność i bogactwo – podkreślane przez odwołujące się do obrazów Rembrandta czy Vermeera kostiumy bohaterów – mieszczańskiego domu Orgona. Przedstawienie Lassalle’a jest koncertem aktorskim. Danuta Stenka jako Elmira w pierwszych scenach dumna i pewna siebie, w ostatniej stoi ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt, upokorzona i złamana. Ten, który – za przyzwoleniem męża – niemal ją zgwałcił, Tartuffe Wojciecha Malajkata: zimny, skoncentrowany, wyciszony, emocje, w przeciwieństwie do swoich ofiar, trzyma głęboko ukryte. I wreszcie największa rola tego przedstawienia – Orgon Jerzego Radziwiłowicza: śmieszny w napadach złości, gdy z podniecenia aż podskakuje, gubiąc kapcie, groźny, gdy narzuca swoją wolę najbliższym, i dziecinny, kiedy ufnie wpatruje się w Tartuffe’a. Na koniec – jak wszyscy w tym spektaklu – złamany i przegrany: odzyskał majątek, ale nie szacunek do siebie i wiarę.

Polityka 14.2006 (2549) z dnia 08.04.2006; Kultura; s. 65
Reklama