Archiwum Polityki

Nie polały się łzy me czyste, rzęsiste

Nie mylił się Czechow: „Ludzkie życie przypomina kwiatuszek kwitnący na polu. Przyjdzie koziołek, ruszy pyskiem – i po kwiatuszku”. Jak przystało na uczuciowca strasznie cierpię czytając o krzywdzie, jaka spotyka prezesów, członków rad nadzorczych, szefów spółek z udziałami Skarbu Państwa bezczelnie zwalnianych i odstawianych na bocznicę. Dowiaduję się, że ci poczciwcy lecą jak jabłka z jabłonki, bo o kadrach decyduje interes partyjny, nie zaś państwowy. Czegoś tu nie rozumiem: nikt nie próbuje nawet zaprzeczyć, że zwalniani zajęli gabinety z nadania poprzednio rządzącej partii. Dorwali się do synekur, bo byli kumplami szkaradków czy paskudków. O kompetencje mało kto pytał. Teraz przynajmniej niektórych zapyta o to prokurator. No więc jak to jest? Czy w interesie już nie partii, która wygrała wybory, lecz państwa – leży pozostawienie na stanowiskach rzeszy dyletantów? Mają przetrwać, dla świętego spokoju, w rezerwatach władzy? Przecież im w głowie nie państwo, lecz ferajnowata solidarność, szczególnie w okolicach kasy. Z nimi współpracować, im zaufać? Trudno wymagać, by nowi szefowie zachowali się jak naiwny bohater anegdotki. Spacerując po łące usłyszał huk.
– Co to było? – zapytał. – Burza czy bombardowanie?
– Bombardowanie.
– A to świetnie się składa, bo gdyby to była burza, przemókłbym do nitki.

Pewnie, aparat państwowy nie powinien być upartyjniony, tylko obsługiwany przez fachowców. Niestety, u nas ten truizm brzmi jak bajka na dobranoc. Jedyna rada, jedyne wyjście: zawczasu zadbać o krąg towarzyski przyszłych ministrów i premierów. Przecież z wyprzedzeniem da się przewidzieć, kim kto zostanie. A jak już zostanie, wiadomo: będzie obsadzać kumplami wszystko, co jest do obsadzenia.

Polityka 9.2002 (2339) z dnia 02.03.2002; Groński; s. 93
Reklama