Tadeusz Sadowski, od 28 lat etatowy behapowiec (ten słowotwór powstał od skrótu BHP – bezpieczeństwo i higiena pracy), twierdzi, że jego zawód przez dziesięciolecia był deprecjonowany, obśmiewany. – Byliśmy drugoplanowymi bohaterami filmowych komedii, bo w smutnej albo komicznej rzeczywistości pilnowaliśmy zgodności warunków pracy z bzdurnymi często przepisami.
Behapowiec: żywa tarcza
Behapowiec był – i często jest nadal – człowiekiem od wszystkiego: ręcznika i mydła, rękawic ochronnych, kasków, stroju roboczego, sprzątania, od posiłku regeneracyjnego z wkładką (czyli zupy z kawałkiem mięsa lub kiełbasy), napojów, bielenia krawężników przed wizytą jakiejś osobistości w zakładzie, po odpowiedzialność – mimo że formalnie spada ona na pracodawcę – za wypadki, awarie i katastrofy. – Najczęściej kierowano do tej pracy ludzi z odrzutu – przyznaje Sadowski. Niedokończony magister, człowiek bez matury, zasłużony, czasem na usługach bezpieki, która chciała mieć dokładne rozeznanie, co się dzieje w strategicznych dla państwa zakładach. A prawie wszystkie były strategiczne.
Dzisiaj behapowiec bywa też żywą tarczą, parawanem dla właścicieli firm, którzy nie chcą wydawać pieniędzy na zabezpieczenia. W razie wpadki łatwo znaleźć winnego. W takiej sytuacji behapowiec nie dba o bezpieczeństwo, ale skrupulatnie pilnuje tzw. podkładek, a więc terminów kontroli, szkoleń, produkuje sterty protokołów – zabezpiecza się. Jeśli jednak nie chce stracić posady, nie może być w swoich działaniach zbyt namolny, stanowczy czy radykalny.
Sadowski przekonał się o tym, nie po raz pierwszy zresztą, w swojej poprzedniej pracy, w 1997 r., w jednej z warszawskich wyższych uczelni. Po kolejnej kontroli sformułował na piśmie wnioski, których realizacja kosztowałaby uczelnię kilkaset tysięcy złotych.