Archiwum Polityki

Port Afryka

W Monrowii (Liberia) i Freetown (Sierra Leone) urzędnicy portowi biorą wszystko, jak leci, ale już w Konakry (Gwinea) wybrzydzają. Kraj jest mniej zniszczony niż pozostałe, więc urzędnicy się cenią: służby portowe zostawiły karteczkę, że poza 60 litrami oleju cylindrowego, koniecznie w oryginalnych opakowaniach - przecież wiadomo, że biali kantują i dają olej zużyty - należą się jeszcze 2 beczułki z białą farbą po 25 litrów każda, naturalnie w oryginalnych opakowaniach, 2 kartony piwa i 2 kartony soft-drinków. Wszystko z dostawą natychmiast. W afrykańskich portach łapówki trzeba dawać wszystkim i na każdym kroku. A i tak cię na dokładkę okantują.

- My kupujemy prowiant specjalnie na odprawy w portach Afryki Zachodniej - powiada chief pokładowy z niemieckiego kontenerowca "Ubangi". "Ubangi" jest tutaj co miesiąc, załoga zna miejscowe obyczaje. "Kraków II", należący do holdingu PLO, zawitał tu przypadkowo, więc niemalże natychmiast po wejściu do portu w Monrowii na statku powiało grozą.

Przebiegli przez statek celnicy, z bundu ubyło alkoholu i papierosów. - Pastę do zębów chwytali na odchodnym - opowiada blady ze złości kapitan.

Przeszła inspekcja sanitarna przez kuchnię, ulotniły się mrożone kurczaki. Przegnali przez szpitalik, nie można się doliczyć leków. - Powiadacie pokradli? Toż to są prezenty! Ja biorę, ty dajesz, to takie proste - szczerzy radośnie białe zęby Anthony, który przykleił się do nas w budzie udającej bar portowy, gdzie kazał sobie podać piwo na nasz rachunek, nie pytając o zgodę. Strażnik portowy nie był lepszy: - Piwo albo 5 dolarów, albo nie wpuszczę na statek - zapowiedział z uśmiechem.

Anthony był kiedyś marynarzem, a jego siostra miała bar. Dzisiaj on jest kundą portowym (w gwarze marynarskiej - łajza), a siostra siedzi w gruzach przy drodze prowadzącej do portu, na kamieniu trzyma gin księżycowego pochodzenia oraz kilka brudnych kieliszków.

"W dziedzinie korupcji politycznej Liberia ma wybitne osiągnięcia" - pisał na początku lat 50. w swej książce "Afryka od wewnątrz" John Gunther, dziennikarz amerykański. Kradzież to według niego liberyjski sport narodowy, tak pilnie uprawiany, że swego czasu miejscowa arystokracja nosiła cylindry tylko po to, by pod wysokim denkiem móc upychać prezenty. Nie gardzono nawet papierem toaletowym ściąganym ambasadorom z toalet na przyjęciach dyplomatycznych.

Arystokracja liberyjska ma niezwykle błękitne pochodzenie: są to potomkowie 88 byłych amerykańskich niewolników, którzy przyjechali zażywać wolności na ziemi kupionej w 1822 r.

Polityka 4.1999 (2177) z dnia 23.01.1999; Na własne oczy; s. 92
Reklama