Rozwiązanie wydaje się właściwie idealne: własny dom opieki, w którym mieszkańcy czują się jednocześnie gospodarzami, dającymi zatrudnienie młodszym opiekunom. Młodym ludziom może się to jawić jako bezpieczny azyl, którego dziś są pozbawieni ich rodzice. Gdy dzieci rozjadą się po świecie, oni będą dalej żyć obok swoich przyjaciół, wspierać się, spotykać tak często, jak to tylko możliwe, pielęgnować poczucie wspólnoty. Bo tak naprawdę boją się wdowieństwa i samotności.
Ale Elżbiecie Szwałkiewicz, która od kilkunastu lat krzewi idee opieki długoterminowej nad osobami niepełnosprawnymi, a od kilku lat jest krajowym konsultantem w dziedzinie nazwanej dumnie pielęgniarstwem przewlekle chorych i niepełnosprawnych, wcale nie podoba się ten pomysł.
– Każdy powinien budować swoją starość na własnych korzeniach, a więc najlepiej we własnym wielopokoleniowym domu – przestrzega młodych. – Nie będziecie szczęśliwi w gromadzie samych starych ludzi. To, co dziś was łączy, w przyszłości może dzielić, bo nie ma dwóch podobnie zachowujących się staruszków.
Dlatego im dłużej uda się seniorowi zapewnić prywatność, tym lepiej. Bo również wielopokoleniowa rodzina pod jednym dachem najczęściej nie jest oazą szczęśliwości. Przede wszystkim niewiele rodzin w Polsce ma warunki, by na kilku piętrach rozlokować wygodnie dziadków, rodziców i dzieci. Przytłaczająca większość skazana jest na ciasne mieszkania, gdzie nawet czteroosobowej rodzinie z trudem przychodzi wygospodarować miejsce na oddzielne sypialnie, gabinet czy jadalnię. Sprowadzenie starszej osoby jedynie zagęszcza problemy.
– Siłą rzeczy musi się ona podporządkować reżimowi domu, w którym wnuki chodzą do szkoły, a ich rodzice do pracy – mówi Elżbieta Szwałkiewicz.