Codziennie przed siódmą rano powtarza się ten sam rytuał – stoczniowcy z całego miasta ciągną do firmy na wiec pod rampą przy wadze przemysłowej, gdzie na postrach ustawiono dwie taczki. Zbiera się dwa, trzy, czasem więcej tysięcy ludzi. Pod rampą – jak mówią – uzyskują najświeższe informacje. Ale nie to jest najważniejsze – gdy są razem, ich bezsilność przeradza się w poczucie siły. Te wiece to rodzaj psycho- i socjodramy, gdzie mogą dać upust nagromadzonym napięciom.
Ster przejmuje komitet
Tym razem nerwy puściły mistrzowi z wydziału K-4. – Jestem młody, mam żonę, mam dziecko, muszę pracować – wykrzykuje z rampy. – Chcę blokować zakład. Walę wszystko. Oni – to pod adresem rządzących – mają nas w czterech literach. Myśmy ich wybrali i tam wsadzili, a oni nas dymają. Mam w dupie pomoc socjalną. Ja chcę pracy. Marian Jurczyk mówił: wyjdziemy, będą strzelać. Weźmy dzieci, żaden żołnierz do dziecka nie strzeli. Policjant pałą machnie, jak będę miał dziecko na ręku? A dziecko czemu jest winne, że się urodziło w takim pojebanym kraju?
Właśnie podczas jednego z takich wieców, 16 maja, działające w Stoczni Szczecińskiej związki zawodowe utraciły rząd dusz. Ich liderzy oraz szefowie firmy pojechali do stolicy na rozmowy z premierem Millerem, ministrami Kaczmarkiem i Piechotą oraz przedstawicielstwem banków. Gdy wrócili, nie chciano ich słuchać, ster przejął komitet protestacyjny. Składa się z 17 osób, głównie z produkcji. Osoby te reprezentują wszystkie stoczniowe wydziały oraz zawody. Są spawacze, wycinacze gazowi, mechanicy, elektrycy, malarze – szeregowi członkowie wszystkich stoczniowych związków. Na czele – Janusz Gajek, 43-letni poddźwigowy z wydziału K-2.