W ubiegłym tygodniu na giełdach doszło do amortyzowanego krachu. Amerykański indeks Dow Jones stracił 18 proc., japoński Nikkei aż 24 proc., francuski CAC spadł o 22 proc., brytyjski FTSE i niemiecki Dax straciły po 21 proc. Paniczna wyprzedaż nie ominęła rynków wschodzących. Giełda w Bombaju schudła o 19 proc., warszawska o 15 proc., a wartość akcji na parkietach w Moskwie, Dżakarcie i w San Paulo zmniejszyła się o ponad 20 proc. Z samej Wall Street w pięć dni wyparowało 2,4 bln dol., równowartość 20 rocznych budżetów Polski.
Bezpośrednim powodem tej zapaści jest zator rynków międzybankowych. Podczas gdy tradycyjne banki pożyczają kapitał zebrany wcześniej od klientów, te bardziej agresywne, zwłaszcza brytyjskie, udzielały kredytów na kwoty wielokrotnie wyższe od posiadanych depozytów, pożyczając brakujący kapitał od innych banków. Kłopot w tym, że rynek międzybankowy jest od miesiąca martwy – w obawie przed bankructwami banki przestały sobie pożyczać i zaczęły chomikować kapitał na wypadek własnych kłopotów. W rezultacie część banków ma gigantyczne problemy z refinansowaniem swoich długów i utrzymaniem płynności. To z kolei uruchomiło panikę wśród inwestorów i gorączkową wyprzedaż akcji bankowych.
By powstrzymać panikę, rządy wytoczyły najcięższe działa.
Na początku tygodnia rozpętały licytację na gwarancje dla depozytów. We wtorek Rezerwa Federalna zaczęła skupować tzw. papiery dłużne przedsiębiorstw, tym samym umożliwiając im pożyczanie pieniędzy od banku centralnego. W środę w bezprecedensowym posunięciu sześć banków centralnych świata jednocześnie obcięło stopy referencyjne o 0,5 pkt proc. W czwartek Londyn ogłosił zamiar częściowej nacjonalizacji brytyjskich banków. W piątek przerażonych Amerykanów – zwłaszcza udziałowców funduszy, którzy zaczęli masowo umarzać jednostki – po raz kolejny uspokajał sam George W.