Historycy – ich pasje i ambicje, bo to jednak wielka rzecz panowanie nad przeszłością – odbiegają od utrwalonego wizerunku moli książkowych, nudziarzy zagrzebanych w fiszkach. David Hume namawiany i ponaglany, by wreszcie ukończył „Dzieje Anglii”, odpowiadał: – Zapominacie, że jestem na to za stary, za tęgi i za bogaty.
Theodor Mommsen, gwiazdor niemieckiego dziejopisarstwa, odreagowywał pedanterię swych wywodów chwilami zagapienia w życiu prywatnym. – Frau Mommsen, jak sądzę, moja żona, poleciła mi przekazanie wiadomości, że trzeba napalić w kominku w salonie – zwrócił się do pokojówki. – Niestety, nie pamiętam na ile osób.
Szymon Aszkenazy nazwany przez Tuwima w wierszyku „Aszkemasonem Szymonazym” traktował na równi postacie sprzed stuleci i współczesnych. – Kazio Świtalski ministrem oświecenia... Po Stanisławie Potockim! – zdumiewał się degrengoladą urzędu. Ale to wszystko fraszki. Dziś badacz rozświetlający mrok czasu błyskami własnego intelektu jest ambitniejszy od kolegów, co przeminęli. Nie odnoszą się do niego słowa poety:
\t„Tak się w historii skrył archiwach,
\tŻe jej nie dostrzegł, gdy szła żywa”.
Czytam w „Rzeczpospolitej”, że doktor Cenckiewicz pracuje nad „lekką książką o Wałęsie”. Szykuje się więc lekka przyjemność dla tych, którym nie wystarczył ciężki buch „SB a Lech Wałęsa” Cenckiewicza i Gontarczyka. Oraz cichych i skromnych funkcjonariuszy służby, bez których udziału nigdy nie powstałaby ta opowieść. Ale czy ktoś uszanuje ich prawa autorskie, doceni styl, podzieli się honorarium? Oni stali na deszczu i mrozie obserwując figuranta, wymyślili dla niego pseudonim, skakali przez płoty, pisali raporty i notatki służbowe paluchami spisanymi od pisania, a cała sława spłynęła na przeglądaczy teczek w ciepłym pomieszczeniu, z kawką w bufecie.