Widowisko przygotowane przez Amerykanów w niczym nie przypominało oszczędnej uroczystości sprzed czterech lat w japońskim Nagano, gdzie odbywała się poprzednia zimowa olimpiada. Wtedy mieliśmy dźwięk XVII-wiecznego dzwonu ze świątyni Zenkoji i mistrza sumo Akebono przepędzającego złe duchy, teraz – zamiast mistycyzmu – fajerwerki i przedstawienie przygotowane z iście hollywoodzkim rozmachem. Jedno jednak te dwie imprezy łączy: zastępy policjantów, agentów i setki kamer strzegące bezpieczeństwa uczestników.
Nie przypadkiem otwarcie igrzysk skupia przed telewizorami miliardy widzów i to niekoniecznie tylko tych, którzy pasjonują się sportem. Organizatorzy zwykle starają się wprowadzić do programu jakieś zaskakujące wydarzenie, o symboliczno-politycznym charakterze. W Nagano z przesłaniem pokoju wystąpił Motichi Goto, jeden z ostatnich żyjących kamikadze, dwa lata temu podczas otwarcia igrzysk letnich w Sydney po raz pierwszy w historii wspólnie przemaszerowały ekipy Korei Południowej i Północnej, a Australijczycy, gdy znicz zapalała aborygenka Cathy Freeman, oddali hołd rodowitym, prześladowanym przez dziesięciolecia mieszkańcom kontynentu.
W Salt Lake City z pozdrowieniami dla wszystkich narodów świata wystąpili wodzowie pięciu szczepów indiańskich, a ich przemowom towarzyszyły tańce i śpiewy.
Symbolem niespokojnych czasów była postrzępiona i wypalona flaga wydobyta spod budynków World Trade Center. Widmo terroryzmu sprawiło, że przesłanie jedności, solidarności i pokoju było tym, które podczas tej ceremonii brzmiało najmocniej.
Inauguracja igrzysk z udziałem telewidzów to jedyne w swoim rodzaju zderzenie tradycji i historii ze współczesnym spektaklem medialnym, atrakcyjnym, wartkim i przygotowanym zgodnie z wymogami kultury masowej.