Wszyscy znają – jedynie praojciec Adam był w tej szczęśliwej sytuacji, że nikt nie mógł przerwać mu ziewnięciem: – Ja to już słyszałem! A więc facet spotyka faceta.
– Dlaczego jesteś taki smutny?
– Nie chce mi się żyć.
– A jak umrzesz, to cię rozbawi?
Sponurzał nasz świat. Terroryzm, bioterroryzm, religijny fanatyzm. Z ekranu telewizora, ze zdjęć w dziennikach i tygodnikach patrzą na nas oczy komiwojażerów śmierci, pracowników firmy Ostatnia Posługa, zawodowych morderców, wyszkolonych killerów. Żaden z nich nie jest w stanie zdobyć się bodaj na ćwierćuśmiech pozując przed aparatem czy kamerą: trudno śmiać się z nożem w zębach. A zresztą śmiech w tym towarzystwie zaliczany jest do ciężkich grzechów, objawów mięczakowatej słabości. Czy ktoś obdarzony poczuciem humoru mógłby wymyślić doktrynę, system, religię dla tłumów? Zaciśnięte wargi, lód spojrzeń to przecież nie tylko islamiści, lecz pochód takich mrocznych postaci jak Torquemada, Loyola, Savonarola bądź bliżsi naszym czasom führerzy i dyktatorzy – brunatni, czerwoni – bez różnicy. Niechęć, nienawiść do żartu, ironii, dowcipu była zawsze atrybutem ich władzy. To nie przypadek, że kinoman Józef Stalin wyszedł trzasnąwszy drzwiami z sali projekcyjnej na Kremlu, gdy zobaczył, jak Chaplin parodiuje Hitlera. Solidarność zawodowa? Nie, chyba nie o to poszło. Przesądziła ugruntowana przez lata rządzenia pewność, że śmiech degraduje wielkości, znosi (choćby na chwilę) barierę strachu, przywraca utraconą wolność, burzy pomniki wzniesione za życia ukazując tandetę i kicz.
Wkrótce po zamachu na WTC burmistrz Nowego Jorku apelował, by publiczność wróciła do sal teatralnych na Broadwayu, oglądała musicale i komedie, oklaskiwała nowe i klasyczne już dziś produkcje speców od show-biz.