Po następcy Macieja Nowaka na fotelu dyrektora Teatru Wybrzeże Adamie Orzechowskim spodziewano się, że pchnie teatr na spokojniejsze wody, tymczasem ostatnie premiery pokazują, że będzie równie ostro jak wtedy, gdy w Gdańsku swojego „H.” czy „Fanta$ego” reżyserował Jan Klata. Zarówno utrzymana w stylistyce sitcomu „Grupa Laokoona” Tadeusza Różewicza (autorstwa tajemniczej formacji ukrywającej się pod nazwą przyjętą od tytułu przedstawienia), jak i przeróbka „Lilli Wenedy” Juliusza Słowackiego w reż. Wiktora Rubina mają ambicje postawienia diagnozy współczesnej Polsce.
Pierwsze podejmuje opisany przez Różewicza już czterdzieści lat temu fenomen rodzącej się popkultury – młyna mielącego wysokie i niskie na jednolitą sieczkę, zręcznie podchwytuje też zawarty w dramacie ironiczny obraz inteligencji, która widzi się w roli strażnika dawnych wartości, ale rozmawiać o nich potrafi jedynie za pomocą cytatów, gazetowych frazesów i banałów. A kiedy trzeba się przypodobać publiczności, bez wahania zatańczy do przeboju Britney Spears. Siłę krytyczną temu nieźle pomyślanemu i zagranemu (Dorota Kolak, Mirosław Baka, Krzysztof Gordon) spektaklowi odbierają dopisane Różewiczowi aluzje do współczesnej polityki: gumowa żółta kaczuszka, rzucane niby mimochodem wykształciuchy, „mundurki”, Jarosław Kaczyński katujący hymn – są rodzajem oka puszczanego do widza: spokojnie, to nie o nas...
Wiktor Rubin za pomocą sampli z tekstu Słowackiego zamierzał pokazać podział Polski na dwa obozy: konserwatywny, odwołujący się do wiary i tradycji (Wenedowie), i liberalny, hedonistyczny (Lechici). W przedstawieniu oba marzą o tym samym – niekończących się wakacjach w luksusowym spa, zaś do opisanej przez Słowackiego konfrontacji trzeba ich dopiero namówić.