Barbara Pietkiewicz: – Swoją nową książkę „Rodzice dorosłych dzieci” (Wydawnictwo Literackie) dedykuje pani „Matce i Córkom, którym dałam tylko tyle miłości, ile umiałam. Za mało”. Dlaczego za mało?
Ewa Woydyłło: – Zawsze jest za mało. Daje się jej tyle, ile się może. Wtedy, gdy mogłam ją ofiarować matce i córkom, byłam w stadium dojrzewania, ja się jej uczyłam. Miłość jest jak szlifowanie diamentu; im dłużej się szlifuje, tym piękniejszy brylant.
A gdyby pani umiała ją dawać wtedy tak jak dziś?
Relacje z matką i z moimi małymi, a potem dorastającymi córkami wyglądałyby inaczej.
Jak?
Więcej zrozumienia. Mniej lęku. Lęk jest hamulcem czułości, intymności. I paradoksalnie może skłaniać do nadmiernego oddania, zawładnięcia, do bezwzględnej kontroli. Albo do oddalania się od siebie. Na szczęście natura sama przychodzi z pomocą w takich przypadkach i w zwykłym ludzkim życiu na ogół nie ma zmasowania niszczących dramatów. Wyrównują się deficyty, niedobory.
Nie wyrównują się. A w każdym razie zostają po nich bolące blizny. Szczęście człowieka zaczyna się od dziecinnego domu, w którym rodzice dali tyle piasku, cementu i wody, ile trzeba. Ani za mało, ani za dużo, żeby zbudować fundament.
Co to znaczy szczęście? Rzadko posługuję się tym terminem. Ważne jest radzenie sobie z kolejnymi etapami życia, zadaniami, wyzwaniami. Jeśli ktoś sobie radzi, to wszystko jest w porządku. Utrwaliło się u nas fałszywe założenie, jakoby do takiego funkcjonowania niezbędne było udane małżeństwo rodziców, dobrobyt w domu, religia. Tymczasem również dzieci dorastające w rodzinach niepełnych, biednych, a nawet moralnie zepsutych wychodzą na ludzi.