Unia Pracy po przegranych wyborach w 1997 r. znalazła się w głębokim kryzysie. Szukano winnych, znaleziono niedaleko – Ryszarda Bugaja, ówczesnego przewodniczącego tego ugrupowania. Zarzucono mu doktrynerstwo i niechęć do jednoczenia środowisk lewicowych.
W 1998 r. Bugaj ustąpił, na jego miejsce przyszedł Marek Pol, uważany za polityka znacznie bardziej elastycznego w kontaktach z SLD. – Bugaj pierwszy zauważył, że dla Unii nie ma innej drogi niż współpraca z Sojuszem – twierdzi dzisiaj Tomasz Nałęcz, wiceszef partii i wicemarszałek Sejmu – ale jego antykomunizm nie pozwolił mu nią pójść.
– To prawda, dostrzegałem nieuchronność zbliżenia się z SLD – potwierdza Bugaj.– Byłem nawet skłonny to przełknąć, gdybym wierzył, że Sojusz jest skłonny realizować prawdziwe lewicowe koncepcje. Tymczasem idee równości społecznej zostały osierocone.
Bugaj uważa, że tacy ludzie jak Nałęcz czy Pol nie mają teraz żadnego interesu w zmianie usługowej pozycji swojej partii wobec SLD; z koalicji nie ma już odwrotu, nie ma nawet o tym rozmowy. Zasadne jest natomiast pytanie o samodzielność klubu. Nałęcz: – Leszek Miller powiedział kiedyś, że Unię zjeść można tylko raz, a przydać się może ona wielokrotnie. Nie oznacza to jednak, że zawsze zgadzamy się z SLD. Sprawa Rady Polityki Pieniężnej to nie jest udawana kontrowersja. Różnice zdań pojawiają się, ale są tłumione, ponieważ wyborcy – jak pokazują liczne sondaże – nie lubią kłótni. – Dlatego ostro dyskutujemy, ale sporów nie ujawniamy – tłumaczy Nałęcz.
Mimo wszystko mało kto wierzy, że projekt zmian w funkcjonowaniu RPP nie dostał cichej zgody liderów Sojuszu. Podobnie koncepcja Izabeli Jarugi-Nowackiej, by złagodzić ustawę antyaborcyjną i dopuścić przerywanie ciąży ze względów społecznych, jest najprawdopodobniej wstępnym sondażem działaczy SLD, którzy chcą zobaczyć, jak na taką propozycję zareaguje opinia publiczna.