Pewnie, że najważniejsze były mundiale, na których grali nasi, jednak tamten pierwszy, bez naszych, był też arcyważny. W tej akurat sprawie nie ekscytuję się ani przemijaniem, ani okrągłymi rocznicami. Ale też nie ma co ukrywać: od mojego pierwszego mundialu mija 40 lat w sensie ścisłym. W 1966 r. miałem 14 lat i chłonąłem świat z taką intensywnością i z taką łapczywością, z jaką chłonie się świat, jak ma się 14 lat. Piłka nożna w tym świecie zajmowała miejsce poczesne; w czerwcu tamtego roku – miejsce wyłączne. Albo oglądaliśmy transmisje z mistrzostw w Anglii, albo sami rozgrywaliśmy Word Cup na stadionie Startu w Wiśle. Jedno z drugim szło pogodzić bez trudu: w finale mistrzostw grało w tamtym czasie zaledwie 16 drużyn, telewizja polska choć po raz pierwszy porządnie mundial transmitowała, wszystkich meczów nie dawała, czasu było sporo. Czas był futbolem.
Dziś myślę, że prawie wszystkie moje przeświadczenia, nauki, pewności, upojenia, rozczarowania i zabobony piłkarskie wtedy powstały i stamtąd się wzięły.
Wtedy, na przykład, po raz pierwszy zobaczyłem w całej krasie Brazylię; wtedy była pora zachwytu niebywałymi dryblingami Garrinchy, strzelaniem przez Pelego rzutów wolnych pomiędzy głowami stojących w murze przeciwników, boską doskonałością techniki itd., itp. I wtedy też przyszła nauka, że nawet brazylijscy bogowie mogą przegrać. Brazylia bowiem pierwszy mecz z Bułgarią wygrała 2:0, ale dwa kolejne z Węgrami i Portugalią przegrała po 3:1 i nie wyszła z grupy. Do dziś, jak słyszę pełne – bo ja wiem – teologicznej goryczy albo filozoficznej niemocy rozważania o upadku albo o śmierci Boga, odruchowo myślę o reprezentacji Brazylii, która w Roku Pańskim 1966 na mistrzostwach świata w Anglii nie wyszła z grupy.