Na przebycie drogi prowadzącej od wyborów do rządu Leszkowi Millerowi wystarczyło 17 dni. Nie jest to wprawdzie rekord szybkości, ale zważywszy, że trzeba było zawierać koalicję z PSL, przeszkody pokonano sprawnie. Bo też ma to być – jak deklaruje Leszek Miller – sprawny rząd i sprawna koalicja. To powinno odróżniać obejmujących władzę od tych, którzy ją oddają.
Jest to rząd najmniej liczny spośród dotychczasowych. Radę Ministrów w składzie konstytucyjnym tworzyć będzie 16 osób (premier i 15 ministrów). Nie udało się co prawda zrealizować wariantu minimalnego – gabinetu 14-osobowego, z jednym wicepremierem i bez oddzielnych resortów kultury i zdrowia, co leżało w planach Sojuszu, ale w planach leżało też samodzielne sprawowanie władzy, co po wyborach okazało się niemożliwe. Można więc uznać, że ostatecznie Miller przedstawił Radę Ministrów w składzie liczebnie optymalnym. Nie oznacza to jednak, że w samą strukturę rządu nie wpisano niejasności i możliwych konfliktów.
Baronowie poza rządem
Ministrowie Millera mają być zwartą drużyną. Gwarancją zwartości rządu i prowadzonej przez niego polityki ma być stworzenie jednego silnego ośrodka decyzji politycznych (ten punkt zapisano w porozumieniu programowym i jest to jedyny punkt odnoszący się do samej „technologii” sprawowania władzy, nie spisywano bowiem żadnego podziału stanowisk). Ten ośrodek mieści się w rządzie i tworzą go szefowie trzech ugrupowań koalicji. Nie będzie więc kierowania z tylnego siedzenia, nie ma specjalnych gremiów oceniających pracę rządu, bijących się o partyjne parytety. Jest to ważne także z tego powodu, że w szeregach Sojuszu (ale również w UP i PSL) jest dziś wielu rozczarowanych faktem, że nie dostali ministerialnych stanowisk, choć już czuli się ministrami.