Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Dom zły

Ostateczne zohydzenie peerelowskiej rzeczywistości i dotknięcie inferna stanu wojennego – tak chyba w wielkim skrócie można nazwać intencję przyświecającą reżyserowi Wojciechowi Smarzowskiemu w „Domu złym”. Oglądamy koszmar, który stopniowo zamienia się w zgrozę, potem w jeszcze większy koszmar, by w scenie finałowej osiągnąć wymiar absurdu niepodobny do niczego, co w polskim kinie kiedykolwiek pokazywano. Film składa się z dwóch nakładających się na siebie kryminalnych wątków. W czasie teraźniejszym milicyjna grupa śledcza z podejrzliwym porucznikiem na czele (Bartłomiej Topa) przeprowadza wizję lokalną w zrujnowanym wiejskim obejściu położonym gdzieś na wyludnionych bieszczadzkich polach. Chodzi o udowodnienie winy byłemu zootechnikowi (Arkadiusz Jakubik), który rzekomo 4 lata wcześniej wykazał się szczególnym okrucieństwem i zamordował gospodarzy. Mróz jest siarczysty, bez gorzały nawet prokurator nie jest w stanie trzeźwo myśleć. Sprawa wydaje się na tyle oczywista, że do wersji oskarżonego, ukazanej w formie ponurych retrospekcji, mało kto przywiązuje wagę. Co więcej, mimo pozorów uczciwego dochodzenia, dość szybko wychodzi na jaw, że prawdy nikt tu nie chce dociec, gra bowiem toczy się o zupełnie inną stawkę. Każdy z antybohaterów zdaje się być uwikłany w jakąś przestępczo-obyczajową aferę, potrzebny jest tylko kozioł ofiarny, który to monstrualne bagno pozwoli zatuszować. Narzucające się porównanie z „Fargo” braci Coen (z subtelnym dodatkiem breughlowskiej ikonografii) trafnie oddaje reżyserski zamysł. Z pijacko-surrealistyczno-naturalistycznych sytuacji, koncertowo zagranych przez cały zespół aktorski, wyłania się krystalicznie czysty obraz peerelowskiej paranoi.

Polityka 48.2009 (2733) z dnia 28.11.2009; Kultura; s. 54
Reklama